czwartek, 9 listopada 2017

Beskid Sądecki i różne inne miejsca w Małopolsce, część 2

W tym odcinku pokażę tylko górską ośmiogodzinną wycieczkę, którą zrobiłam podczas jedynego słonecznego dnia, jaki mi się trafił w trakcie wrześniowej trasy. Przeszłam od Krynicy przez Przełęcz Krzyżową na Jaworzynę Krynicką, potem przez Runek dotarłam do Bacówki nad Wierchomlą, niebieskim szlakiem doszłam na Pustą Wielką i żółtym zeszłam do Szczawnika.






Poza sezonem Krynica Zdrój to świetne miejsce wypadowe. Lubię stare uzdrowiska, z drewnianymi willami i wodami zdrojowymi. O Krynicy i wycieczce na Górę Parkową pisałam już TU, przy okazji relacji z wiosennej trasy w Beskidy.





Nie obyło się bez niejednej wizyty w czynnej od godziny 7 rano małej, położonej nieco na uboczu pijalni wód Józef:




Od samego rana, czyli od około szóstej, pogoda pozytywnie mnie zaskakiwała, było niebieskie niebo. Słońce dopiero wschodziło. Autko zostało pod hotelem, a ja zielonym szlakiem szłam przez Krynicę do wejścia na Jaworzynę. Domy i asfalt wreszcie się skończyły i pojawiło się wejście do lasu:

























Weszłam na Przełęcz Krzyżową:





Stamtąd ruszyłam dalej zielonym szlakiem w kierunku Jaworzyny Krynickiej:






Nagle dochodzi się do miejsca, gdzie pojawia się cywilizacja, chociaż poza narciarskim sezonem niezbyt uciążliwa. Można też wystartować właśnie z tego miejsca, mi zależało na zostawieniu autka pod hotelem, no a Przełęcz Krzyżowa podczas wschodu słońca nie prezentowała się źle, więc nie było czego żałować.


Oznakowanie jest całkiem niezłe. Zielone znaki wymalowano na widocznym wyżej budynku. Trzeba za nim kierować się na prawo, potem jest widoczny drogowskaz pod lasem, według niego idzie się w lewo i stromo pod górę już do samej Jaworzyny. Udało mi się wejść na nią godzinę wcześniej, niż napisano na znakach, dzięki czemu mogłam iść trochę dalej, niż przewidywał plan.



















Po drodze pojawiają się widoki na góry i wyciągi.










Diabelski Kamień, na którym niestety postanowili się podpisać jacyś debile:









Szlaki czerwony i zielony w tym miejscu się rozwidlają, ja weszłam na górę czerwonym.













Wyszłam na Jaworzynę pełną knajp, wszystkie były zamknięte.




Przy jednej z nieczynnych restauracji była huśtawka, więc pohuśtałam się na niej, mając takie widoki:


A z tyłu tej knajpy - widok na Tatry:





Jak również Uaz:>



"Niejednokrotnie zauważono również niedźwiedzie". No niestety. Na szczęście dopiero potem, w zajeździe we wsi Rytro podkusiło mnie, żeby wpisać w Google "Beskid Sądecki niedźwiedzie". Pierwsze, co wyczytałam - w Rytrze niedźwiedź regularnie demoluje pasiekę. Potem, że nawet niedaleko domów w Obidzy mieszkańcy widują niedźwiedzie. I że bywają także na Hali Łabowskiej - to przeczytałam już po wizycie na tej hali, słyszałam tam kawałek dalej ryki dochodzące z lasu, ale to najprawdopodobniej było rykowisko. Gdy we wrześniu słyszy się ryki z lasu, niemal na sto procent to jelenie. Tak, ten ryk jest rozdzierający, jakby to był lew, a nie żaden jelonek. Ale to raczej jelenie. Poniżej Hali Łabowskiej widziałam też dziwne ślady pazurów na błocie, ale postanowiłam nie przypatrywać im się i poszłam dalej. No cóż, to ewentualnie mogło być to.


Przy okazji - co począć z tym niedźwiedziowym fantem? Staram się czytać wszelkie poradniki na ten temat, może przytoczę, co wyczytałam.

*Po pierwsze - niedźwiedzie specjalnie nie polują na ludzi i nie mają ochoty nas jeść, ale zaskoczone, mogą się bronić, a najgorsza opcja to niedźwiedzica z młodymi. Dlatego ważne, by ich nie zaskoczyć. Idąc szlakiem w terenie, gdzie mogą być misie, róbmy umiarkowany hałas, oczywiście bez przesady. Ja klaszczę i trochę śpiewam. Uprzedzony o pojawieniu się człowieka miś powinien sam się zawinąć.

*Trzeba uważać zwłaszcza w młodnikach, gdzie niedźwiedzie lubią się wylegiwać, gustują też w jagodach i jabłkach czy gruszkach spadających z pojedynczych owocowych drzew, jakie bywają w górach - często to pozostałości po wymarłych czy wysiedlonych wsiach i przysiółkach.

*Gdy widzimy niedźwiedzia, wycofajmy się powoli, nie uciekajmy panicznie i szybko.

* W niektórych poradnikach radzą mówić - głośno, zdecydowanie, ale spokojnie, wyprostować się, by miś wiedział, że ma przed sobą człowieka.

*Nie patrzymy w oczy i wycofujemy się powoli. To tak jak z ludźmi - nie zaczynamy sami grać w grę w uciekanie i polowanie. Podobno to działa także na zwierzęta.

* Ataki niedźwiedzi na ludzi w Polsce należą do rzadkości, ale się zdarzają. Parę lat temu został zaatakowany grzybiarz, który chodził z psem po lesie. Zaskoczył niedźwiedzia w rejonie bieszczadzkiego Leska, trafił poraniony do szpitala. Atakowani byli też zbieracze poroży, zapuszczający się w różne ostępy, by znaleźć poroże i na tym zarobić, a także drwale na Słowacji. Nie znalazłam informacji o ataku na idącego szlakiem turystę. Z drugiej strony moje rozmowy z ludźmi, którzy dużo i porządnie chodzili po Bieszczadach czy Beskidach wskazują  na to, że jeśli będziemy tam często i długo, to w końcu dojdzie do spotkania, a przynajmniej są na to niemałe szanse. Jednak żadne z tych spotkań, o których słyszałam od znanych sobie osób, nie miało dramatycznego przebiegu, nie doszło do ataku.

*Chodzenie z psem zwiększa ryzyko niebezpiecznego spotkania z leśnym zwierzęciem, a spuszczanie psa ze smyczy to proszenie się o kłopoty dla siebie i psa. Dotyczy to zresztą także lasów, gdzie nie ma żadnych niedźwiedzi, ale są na przykład dziki czy wilki.

* Podobno niedźwiedzie w skrajnej sytuacji atakują twarz i głowę. Gdy już naprawdę nie ma jak uciekać, trzeba udawać martwego, położyć się na brzuchu, rękami osłaniając twarz i głowę. Niedźwiedź powinien sam sobie odejść, widząc, że nie jest już zagrożony.

*Różnie to u mnie bywa z chodzeniem tylko po szlakach, nawet w rejonie Bieszczadów, ale lepiej z nich nie schodzić, by nie spotkać misia.


Trochę mnie zmartwiły te zamknięte knajpy, bo marzyła mi się jakaś przekąska. No ale na szczęście kawałek dalej było przecież schronisko PTTK, czynne mimo ósmej rano. Ruszyłam tam według drogowskazów.















W schronisku byłam jedynym gościem:





Jak wiadomo, wizyta w schronisku górskim bez zjedzenia szarlotki absolutnie się nie liczy;>


Pogadałam chwilę ze schroniskowym panem, który prosił, by przekazać pozdrowienia dla pracowników Bacówki nad Wierchomlą. Właśnie tam zmierzałam, kierując się najpierw na Runek niebieskim szlakiem.




Wszędzie te młodniki w Beskidach! Trzeba było klaskać i śpiewać, zwłaszcza że poza mną nigdzie nie było oczywiście żywego ducha.




Bóg raczy wiedzieć, co robi sztuczny muchomor na tym szlaku:>






Prawdziwych muchomorów też nie brakowało:










Nie, to jeszcze nie Runek, tylko Runek Czubakowski. Do tego prawdziwego jeszcze kawałek został.


Do schroniska na pewno nie jest 10 minut, chyba że to na przykład jakaś pościerana czwórka zamieniona w jedynkę:



Podobno żyją tu głuszce:












No i jest Runek (1079 m n.p.m.), od jego szczytu do bacówki szło się jeszcze jakieś pół godziny.


Na mapie jest 1079 metrów, a tutaj 1070:











Hala obok Lasu Runek, którą mija się po drodze do bacówki:










Tuż za halą w drzewie jest taka kapliczka, a w niej w kawałku folii leży Biblia.







Grzyboznak:



W końcu pojawiła się Bacówka nad Wierchomlą:




Wspaniałe widoki:












Środek schroniska:



Mały pies, który przed bacówką powitał mnie 'groźnym' szczekaniem i warczeniem, a na koniec przyszedł do mojego stołu, ułożył się obok mnie na ławie i usnął:>



Pomidorówka mnie ogrzała i dodała mi sił. Co do ogrzania, to chodziłam w lekkiej sportowej kurtce chroniącej przez deszczem i wiatrem, polarze, czapce polarowej i bluzie i takie warstwy się sprawdziły. Gdy na chwilę zdejmowałam warstwę polarową, po krótkim postoju okazywało się, ze jednak trzeba ją znów zakładać.


Od bacówki ruszyłam dalej niebieskim szlakiem przez kolejne widokowe hale, w tym Długie Młaki i miejsca, gdzie kończą się narciarskie wyciągi. W międzyczasie zaczęło się pojawiać coraz więcej chmur, ale i tak do końca dnia pogoda była w sam raz. Nawet dla tego jednego dnia byłoby warto przejechać ten kawał drogi z Warszawy.









Była inwazja muchomorów gigantów, które rosły gromadkami.



Na tych błotnistych drogach wyłożyłam się parę razy, a z tej wycieczki wróciłam z połową nogawki w kolorze błotnym.


































W ten sposób doszłam do tak zwanej kapliczki pod Jaworzynką, na rozwidleniu szlaków. Tutaj odchodził szlak żółty, którym chciałam później wrócić do Szczawnika. Postanowiłam wejść jeszcze na Pustą Wielką niebieskim i żółtym, a potem czarnym szlakiem.














Szlak prowadził wąską leśną dróżką w las:


W tym miejscu uciekło przede mną całe stado jeleni.





Skały, las, jagodowiska, wąska droga. Było bardziej dziko niż do tej pory i klaskałam oraz śpiewałam nieco częściej:>



Szczyt Pustej Wielkiej jest obecnie całkiem zalesiony:






Wróciłam do kapliczki pod Jaworzynką tą samą drogą.











Na hali powyżej kapliczki zrobiłam sobie dłuższy odpoczynek. Chyba trochę przegięłam z tą Pustą Wielką, w sensie odległościowym, ale chciałam jak się tylko da wykorzystać jedyny ładny dzień. Na hali byli drwale i postraszyli mnie niedźwiedziami, dziwiąc się, ze nie boję się łazić sama. Powiedziałam, że klaszczę i śpiewam, jak to zwykle.








Potem ruszyłam żółtym szlakiem w dół, w stronę Szczawnika, idąc cały czas blisko wyciągu narciarskiego. Po tym pierwszym dniu strasznie bolały mnie ścięgna z przodu powyżej stóp i potem chodziłam cały czas w bandażach elastycznych. Bolało to podczas schodzenia. Najwyraźniej trening w Puszczy Kampinoskiej przygotował mięśnie pracujące podczas wchodzenia pod górę, bo wtedy nie bolało mnie nic nawet w ósmej godzinie marszu, ale te służące do schodzenia w dół nie były na to wszystko gotowe. Ruszając następnego dnia z Rytra liczyłam się z tym, że po pół godzinie wrócę do auta ledwo kuśtykając, bo tak wyglądał pierwszy kwadrans marszu. Na szczęście ostatecznie trochę rozchodziłam te nogi, a początek na szczęście polegał oczywiście na wchodzeniu pod górę. Póki co kierowałam się żółtym szlakiem do Szczawnika:













Piękne dziwne drzewo na szlaku:









Kolonia muchomorów:








Doszłam do miejsca, które odwiedziłam wiosną. Wtedy przeszłam bez szlaku od Milika do Szczawnika i z powrotem, relacja z tej wycieczki TU. Tym razem od kapliczki doszłam do Szczawnika, a tam od razu złapałam autobus, który zabrał mnie z powrotem do Krynicy.




c.d.n.

2 komentarze:

  1. Niesamowita wędrówka. Dobrze jest czasami siedząc wygodnie "przejść" tyle kilometrów i podziwiać tyle piękna. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Przepiękne zdjęcia ci wyszły. Polskie góry mają najwięcej uroku moim zdaniem. Drugich tak magicznych miejsc ze świecą szukać :)

    OdpowiedzUsuń