Opuszczoną minicerkiew znalazłam przypadkiem, jadąc do pewnej opuszczonej wsi. W tym rejonie to rzadkość, cerkwie porzucone nie są jego specjalnością, jest tylko mnóstwo użytkowanych. Myślałam, że to jakaś większa kapliczka - budynek jest naprawdę niewielki. Zapukałam do pierwszego domu z brzegu, ale nikt nie odpowiadał. Po jakichś dwóch godzinach, gdy zwiedziłam już opuszczoną wieś, mieszkańcy wrócili. Chwila oczekiwania i klucz się znalazł. Okazało się, że to budynek pełniący dawniej funkcję cerkwi. Powstał w latach 30-tych, po wysiedleniach Łemków został opuszczony, wykorzystywany był jako magazyn. Potem wyremontowany, służył jako cerkiew całkiem do niedawna, bo dopiero parę lat temu przestał być użytkowany. Dziś wszystko w nim jest po staremu, tyle że nieco bardziej zakurzone i w towarzystwie paru gratów typu taczki:> Tak wyglądało piękne wnętrze - po prostu miniaturowa cerkiew. Wcześniej zobaczyłam przez okienka, że warto i dlatego ponowiłam starania o klucz.
Są jednak wyraźne ślady opuszczenia - bałagan, zniszczona podłoga, dawne ławki dla wiernych poodsuwane na boki.
W opuszczonych cerkwiach często zaskakuje bogactwo wyposażenia i oryginalny stan obiektów. Tak było i tym razem.
Za ołtarzem - opuszczone tabernakulum:
A to widok ogólny obiektu od strony ołtarza, z widokiem na zachowane chorągwie i chór:
W foliowej torebce leżały opuszczone szaty liturgiczne, na chwilę je wyjęłam:
Trasę na przełomie marca i kwietnia (teraz właśnie wróciłam z drugiej trasy przez Beskid Niski, też bardzo owocnej) zaczynałam od rejony Krynicy i Muszyny. Pierwszym górskim spacerem była droga prowadząca od wsi Milik do wsi Szczawnik - w obu były zabytkowe cerkiewki, nie opuszczone, ale takie do obejrzenia od zewnątrz - każda jest tego warta. Wycieczkę zrobiłam przypadkiem, dzięki remontowi drogi asfaltowej na Szczawnik. Dojechałam do Milika (cerkiew w Miliku pokażę w innych odcinkach) i stwierdziłam, ze przejdę do Szczawnika przez góry, to tylko kilka kilometrów. Szlaku tam nie było, ale droga na mapie wyglądała na prostą i dość dobrze widoczną. Zaparkowałam na końcu Milika i ruszyłam w las.
Droga przebiegała wzdłuż górskiego potoku, parę razy też go przekraczała, jak się okazało.
Pierwsze przejście potoku, przez mostek:
W niektórych miejscach w cieniu leżały jeszcze resztki śniegu:
Krzyż przybity do drzewa w środku lasu:
Trzeba było dwa razy przejść potok w bród. Był bardzo płytki, ale nie chciało mi się zdejmować butów i trzeba było jakoś balansować na gałęziach i kamieniach. W takich przypadkach wielkim ułatwieniem jest podparcie kijami z obu stron, nie tylko jednej - to daje niewiele. Wtedy przejście jest bardzo łatwe.
Wyszłam z lasu na pola i łąki:
Kapliczka już niedaleko Szczawnika:
No i widać Szczawnik:
Przy drodze prowadzącej w dolinę, gdzie jest wieś, zauważyłam mały cmentarzyk, a na nim parę zabytkowych grobów:
Poszłam przez wieś do cerkwi:
Oto cerkiew p.w. św. Dymitra w Szczawniku:
Przy cerkwi ciekawostka - drabina prowadząca na brzozę, na której zawieszono butelkę. To najwyraźniej zbieranie soku brzozowego.
Wróciłam do Milika tą samą drogą.
Jeżdżąc przez Beskid Sądecki i Niski, bardzo często spotykałam klasyczne pojazdy, które bardzo lubię - zwłaszcza te użytkowe. Szczególne wrażenie zrobiły na mnie tutejsze ciągniki zrywkowe. Ich zdjęcia i tekst o nich były już pokazywane na stronie Pracujące Klasyki, na którą też zapraszam.
Jechałam przez jedną ze wsi w Beskidzie Niskim, gdy zauważyłam wrak, dzięki któremu zaczęła się ta historia. Na jednym z podwórek, między opuszczonym a zamieszkałym domem, stał zardzewiały... samochód? Po kształcie kabiny widać było od razu, że naprawdę stary. Zagadałam do gospodarzy, pytając, czy to ich auto. - To nie samochód, to kaciak - odpowiedzieli. Co? Pierwszy raz słyszałam to słowo. Okazało się, że zardzewiały wrak był radzieckim pojazdem gąsienicowym do zrywki drewna. - We wsi G. mają taki na chodzie, cały - usłyszałam, no i ruszyłam naprzód.
Szukanie po domach, gadanie, mylne tropy no i w końcu okazuje się, że ten sprawny i cały kaciak pewnie jest, ale w sąsiedniej wsi. Jechałam tam i nagle widzę go - stoi na środku pola, piękny. Po chwili gadałam z właścicielem tego pola i to, co mi powiedział, okazało się niesamowite. Pojazd, wciąż jeżdżący i pracujący w lesie, w górach, w najtrudniejszych warunkach i na stromych zboczach, nazywał kaciokiem. Twierdził, że to "radziecka przeróbka z czołgu z II wojny światowej" i że gąsienice tego wciąż pracującego pojazdu pochodzą właśnie z czasów wojennych. Czy to możliwe?
- Po drugiej wojnie w ZSRR brali z czołgów gąsienice, dokładali kabinę i szło to na gospodarkę. Kabina jest drewniana z syberyjskiej sosny, silnik benzynowy z białoruśki. Te kacioki trafiały w latach 70-tych do Polski jako już wysłużony sprzęt. Sześć kubików przeciągnie, wjedzie prawie po pionowej ścianie, nawet na szklarską górę i nie niszczy w ogóle drogi - tak opowiadał właściciel pola, na którym stoi Kaciak.
Potem próbowałam wyguglać ten pojazd i zweryfikować opowieść o czołgu. Pojazd ten to chyba KT-12, produkowany na przełomie lat 40. i 50. w ZSRR, ale niektórzy komentujący na PK twierdzą, że może to być TDT 40. Mogło chodzić nie o "czołg", a o niemiecki ciągnik artyleryjski Steyr. Czy było to tylko popularne wzorowanie się na zagranicznych wzorcach, czyli właściwie kopiowanie, czy dosłowne branie części ze zdobycznych pojazdów wojskowych? Trudno powiedzieć. W każdym razie pojazd jest pracującym klasykiem pełną gębą, wyjątkowo sędziwym i najprawdopodobniej tuż powojennym. A może częściowo wojennym?
A teraz drugi ciągnik zrywkowy, zauważony w innej wsi nieopodal. Zapukałam do domu, przy którym stał, po chwili rozmawiałam z właścicielem, starszym panem. - Eee, on wcale nie jest stary! - machnął ręką. - Tylko ponad 30 lat! - dodał. Ciągnik to według niego TDT-75 (może chodziło o 55?), jest u niego od ponad 20 lat. Odkąd w pobliżu utworzono park narodowy, ma mniej pracy, ale w tym roku był dwa dni w lesie. Z tyłu podwórka stał jeszcze drugi ciągnik, już niestety tylko dawca.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz