wtorek, 28 października 2014

Opuszczone miejsca na Dolnym Śląsku, część 4

W tym odcinku kaplica przy Dworze Sarny, Pałac Sarny, ruiny kościoła w Twardocicach i wyprawa na Śnieżkę.





Kaplica pałacowa przy Dworze Sarny w Ścinawce Górnej nie jest już właściwie taka opuszczona. Tylko dlatego podaję jej lokalizację. Jest już dobrze pilnowana, zamknięta i żadni przypadkowi ludzie zainteresowani wandalizmem się tam nie dostaną. Od niedawna renesansowy Dwór Sarny z XVI wieku, którego częścią jest kaplica z barokowymi malowidłami należąca do czegoś w rodzaju 'kanonu polskiego urbexu', ma nowego właściciela.


Weszłam do środka na legalu. Jeszcze raz dziękuję za zgodę panu Marcinowi Sobczykowi. Kaplica w przyszłości ma być udostępniona dla turystów, na razie jest częścią ruiny, jaką wciąż jeszcze jest potężny Dwór Sarny. Prace remontowe są w toku i widać już postępy. Gdy podjechałam tam rano, szczęśliwie akurat mgła zaczęła znikać i pokazało się słońce.



Panowie robotnicy skwapliwie obejrzeli wydrukowany w hotelu Facebookowy glejt od pana Marcina i po chwili wchodziłam zwyczajnie przez drzwi do środka słynnej kaplicy. To ta część na prawo od wieży na pierwszym zdjęciu. Trzeba przyznać, że bardzo niepozorna. Wnętrze - co tu gadać - po prostu powala. Tym bardziej żal było, że nie mam wystarczająco szerokiego kąta, by spróbować objąć malowidło na suficie i malowidło na ołtarzu naraz.

















Po wyjściu z kaplicy poszłam kawałek dalej za mostek, gdzie stoi całkiem inna budowla - Pałac Sarny. Można się pogubić w atrakcjach Ścinawki Górnej i tak naprawdę uporządkowałam to sobie dopiero na miejscu. Pałac jest całkiem odremontowany, zamieszkały i można tam nawet zanocować. Panowie robotnicy z Dworu Sarny poradzili mi, żebym zapukała, to pani Irena mieszkająca w pałacu mi otworzy i mnie oprowadzi. Na suficie miało być tam warte zachodu malowidło, a z tyłu budowli park i widok na Dwór Sarny. Tak też było.






Wielkie malowidło zajmuje cały sufit i przedstawia alegorie czterech pór roku. Jak wyjawiła pani Irena, ma ono w zanadrzu niespodziankę na chłodniejsze dni. Otóż podobno gdy włączy się ogrzewanie, postaciom na malowidle zaczynają... falować biusty :> Nie załapałam się jednak na to. Oto malowidło i jego pomniejszona wersja na obrazku:








Tak wygląda park, widok na Dwór Sarny i sarna w kolejnym pomieszczeniu pałacu:







Ruiny XVIII-wiecznego kościoła w Twardocicach stoją przy asfaltówce prowadzącej przez wieś. Jej historia wiąże się z wyznawcami "heretyckiego" odłamu luteranizmu zwanymi schwenckfeldystami od nazwiska założyciela grupy - Kacpra Schwenckfelda ( 1489- 1546), osoby świeckiej, radcy na dworze książęcym, który studiował teologię, przez co najpierw zainteresował się luteranizmem, a potem postanowił go zreformować. Twardocice stały się siedzibą grupy wyznawców nauk tej postaci. 


"Schwenkfeldyści odrzucali chrzest dzieci jako sakrament, propagowali wolność wyrażania poglądów, uznawali równość praw kobiet i mężczyzn, postulowali oddzielenie władzy świeckiej od duchowej, wzbraniali się przed udziałem w wojnie i noszeniu broni, a także składania przysięgi. Odrzucali pojęcie „religii państwowej”. (bobrzanie.pl)

Brzmi sensownie. Ponieważ byli prześladowani i średniowiecznymi metodami (przykładowo torturami, wtrącaniem do zamkowych lochów lub przeprowadzanymi siłą chrztami) przekonywani do powrotu na łono kościoła katolickiego, w końcu uciekli do Zgorzelca, a stamtąd do Holandii i w końcu do USA, gdzie do dziś w Pensylwanii żyje ponad setka ich potomków. Kościół popadał w ruinę od opuszczenia po 1945 roku. Jeszcze niedawno były tu zdobione, kolorowe trumny, długo je dewastowano, aż w końcu złodzieje rozkradli je kilkanaście lat temu.




Da się bez kłopotu obejść obiekt dookoła. Głowna część jest kompletnie zrujnowana, najciekawsza część to wieża. Wejście do niej jest już niemożliwe, przez dziury widać zrobienia. Gdy podejdzie się do budowli od tyłu, widać zachowany na wieży zegar.






Wyprawa na Śnieżkę zajęła mi cały dzień. Wyruszyłam z Karpacza. Parkuje się zazwyczaj wzdłuż ulicy Olimpijskiej. W sezonie jest tam pewnie bardzo tłoczno, ale gdy przyjechałam w październikowy poranek, mój samochód był drugi. Podeszło do mnie dwóch panów przebranych za kowboja/Ducha Gór i zapłaciłam 5 złotych za możliwość parkowania wzdłuż asfaltówki pod ich czujnym okiem. Gdy wróciłam, już ich nie było, ale cóż, po ośmiu godzinach nawet Duch Gór ma prawo się zniechęcić. Za to wszędzie wokół były już inne auta.

Na tak zwaną Kopę, czyli miejsce znacznie bliższe szczytowi Śnieżki niż parking w Karpaczu, chciałam wjechać wyciągiem. Bałam się tego, ale postanowiłam się poświęcić. Na miejscu okazało się, że żadne wyciągi nie działają, bo jest wichura. Faktycznie, nawet na dole była niezła. Ale dopiero na górze przekonałam się, co to jest wichura. Na razie zaczęłam podążać czarnym szlakiem w stronę Kopy. Jak obiecywali sprzedawcy pamiątek, miało mi to zająć niecałą godzinę, więc całkiem się wyluzowałam. Do czasu.








Nie wiem, co się porobiło, ale po przejściu kilkuset metrów poczułam się strasznie. Całkiem straciłam siły, nie czułam się tak źle od lat. Byłam tam całkiem sama, zero turystów, a myślałam, ze zaraz padnę na zawał. Może to było zmęczenie po tygodniu intensywnej trasy, może brak aklimatyzacji lub wichura, ale jak nigdy musiałam siadać na kamieniach co parę minut.

Gdy już dochodziłam do celu i pojawiły się właściwe widoki, trochę się polepszyło. To, co tam zobaczyłam, było warte wszelkich wysiłków - wielkie chmury lecące bardzo szybko prosto na mnie albo tuż obok mnie. Z jednej strony niebieskie niebo, z drugiej biało, a po chwili na odwrót. Oczywiście nie udało mi się tego oddać moim aparacikiem, ale przynajmniej to zapamiętałam ;> 























W końcu dotelepałam się do Domu Śląskiego, czyli schroniska pod właściwym podejściem na Śnieżkę. Tam wiało tak, że urywało głowę.









Gdy wyjrzałam przez okno, zauważyłam, że zaczęło się jakieś tornado. Nie było widać już kompletnie nic, a wichura była jeszcze większa.


Czekając na pogodę i samopoczucie pozwalające na ruszenie się z ławy, spędziłam w Domu Śląskim dwie godziny. Gdy wyszłam, w schronisku był już tłum (!), a na zewnątrz wciąż mgła i wichura, ale ludzie szli i postanowiłam też spróbować. Jak się okazało, pewnie mogłam spróbować znacznie wcześniej. Przeszłam kilkaset metrów i zobaczyłam niebieskie niebo, zdjęłam dwa kaptury i włączyłam aparat. Nagle zaczęłam czuć się świetnie, jakbym dostała zastrzyk z adrenaliny. Chmury znowu gnały między górami, pogodowy krajobraz zmieniał się całkowicie co parę sekund. Samo w sobie ostatnie podejście na Śnieżkę jest już całkiem proste.

















Pod samym szczytem znowu wszystko zakryła mgła. Momentami nie było widać nic, nawet ludzi stojących parę kroków ode mnie, a tuż obok było już śnieżkowe "UFO", czyli obserwatorium meteorologiczne.



Na górze "UFO" było ledwo widoczne, podobnie jak kaplica i barek, jak się okazało, wypełniony po brzegi Czechami. Telefon samoistnie przełączył mi się na Czechy, wszystko wokół było po czesku.






Pogoda zupełnie zwariowała - raz niebieskie niebo, raz nic wokół nie widziałam. Tak było w odstępie kilku sekund, a to niebieskie niebo zniknęło, gdy tylko pstryknęłam zdjęcie:


Znów we mgle, zaczęłam pomału schodzić.







Gdy tylko zeszłam, nagle znowu wszystko się odwróciło. Chmury, idące cały czas od czeskiej strony w tempie dymu z ogniska, zniknęły i po paru chwilach zobaczyłam całą Śnieżkę po raz pierwszy. Już ruszałam na górę jeszcze raz, gdy znowu wszystko się schowało:> W tej sytuacji wybrałam jednak kluski śląskie z surówką w schronisku, już trochę mniej przepełnionym.



















Czułam się o wiele mniej zmęczona, niż na początku wycieczki, więc postanowiłam wrócić inną drogą i zwiedzić jeszcze okolice Strzechy Akademickiej i Samotni. Idzie się łatwą drogą, mijając okolice przypominające bieszczadzkie połoniny.
















Na parking w Karpaczu wróciłam żółtym szlakiem, mijając wiatrołomy, strumyki i miniwodospady.








ciąg dalszy nastąpi