Opuszczona wieś S. jeszcze niedawno nie była legalnie dostępna dla turystów. Skądś to znam: w Kampinoskim Parku Narodowym też są dokładnie takie tereny po dawnych miejscowościach pełne ich pozostałości, gdzie nie można wchodzić, bo nie ma szlaku, a tymczasem są to pamiątki historyczne - wydaje mi się, że kiedyś zostaną na swój sposób oficjalnie upamiętnione i "zalegalizowane", choć jeszcze nieprędko. Tutaj też jest park narodowy. Półtora roku temu w dawnej wsi utworzono jednak ścieżkę edukacyjną, postawiono tablice, a nawet drewniany domek dla turystów. Przez brody przerzucono wygodne mostki. Już można wchodzić. Nie byłam w tym miejscu wcześniej, podobno straciło coś ze swojej atmosfery. Na przełomie marca i kwietnia, gdy nie było tam żywego ducha, a szlaku wciąż nie uprzątnięto po zimie z powalonych drzew, nie czułam, żeby tak było. Zaczęło się niepozornie, od małych drzew, które trzeba było obejść:
Potem dosłownie co kawałek leżało duże drzewo. Od gospodyni agroturystyki w Bartnem usłyszałam, że to jeszcze efekt zimy, drzewa łamały się od szadzi.
Trzeba było jakoś przez to przełazić, czasem dołem, czasem górą lub między jednym pniem a drugim.
Tutaj domek nazwany schronem. Można wejść do środka i odpocząć od upału czy deszczu.
Na tych łąkach był przysiółek wsi S., mieszkali tu głównie pracownicy leśni. To jedyne miejsce we wsi, gdzie zachowały się nie zalesione tereny, reszta zarosła kompletnie.
Wieś została założona w XVI wieku. W czasach konfederacji barskiej doszło w S. do dużej bitwy Rosjan i konfederatów, zginęło ich tam wielu. Z kolei podczas I wojny światowej we wsi stacjonowały wojska niemieckie, istniał tu szpital polowy. W 1927 roku niemal cała wieś przeszła na prawosławie, jak to często bywało w łemkowskich miejscowościach. Łemkom nie podobało się zaangażowanie cerkwi grekokatolickiej w próby ich ukrainizacji. Większość zawsze podkreślała, że nie są Ukraińcami, tylko Łemkami. Mylenie ich z Ukraińcami doprowadziło do wielu tragedii, takich jak brutalne przesłuchania "podejrzanych" o przynależność do UPA, a także do wysiedleń. Co do tych przesłuchań, warto przeczytać wspomnienia Teodora Gocza "Łemkowska Dola", znajdujące się w książce Marka Koprowskiego "Łemkowie. Losy zaginionego narodu". Nawiasem mówiąc podczas trasy majowej odwiedziłam łemkowski skansen w Zyndranowej, prowadzony przez pana Teodora i jego żonę. Okazało się, że pan Teodor jest bardzo chory, nie wstaje z łóżka z powodu ciężkiej choroby kręgosłupa. Po skansenie oprowadzała mnie jego żona. Pokażę potem to miejsce w relacji z majowej trasy.
Przed wojną w S. było 60 gospodarstw, w nich około 500 mieszkańców, w tym kilkoro Żydów, z których jeden prowadził karczmę. Istniała tutaj szkoła, był sklep, spółdzielnia spożywcza, przez pewien czas także proukraińska czytelnia Proświty, potem zlikwidowana przez polskie władze.
Dziś tylko po fundamentach schowanych w zaroślach można się mgliście domyślać, gdzie co stało. Tak samo jak idąc przez Puszczę Kampinoską wśród pozostałości po wsiach, myślę sobie, jak dobrze byłoby przenieść się w czasie i zobaczyć, jak wyglądały dawniej miejsca, gdzie dziś trudno wypatrzeć ślady fundamentów, a cała wieś to teraz tylko święte figury i charakterystycznie pofałdowane tereny, na których rosną zdziczałe sady. Tutaj omszałe kamienie wskazują na miejsce po dawnym domu:
Po wojnie najpierw do lata 1946 roku wysiedlano ludzi do ZSRR w ramach umów o "wymianie ludności", jakie polski PKWN zawarł ze Związkiem Radzieckim. Ukraińców, Łemków, Bojków - wszystko jedno. Początkowo było namawianie, kłamstwa o raju na Ziemi, jaki jest w ZSRR. Niektórzy wierzyli i wyjeżdżali, by na miejscu przeżyć szok, spora część dowiadywała się od lepiej poinformowanych, że to wszystko bzdury. Ale potem komisje przesiedleńcze nie działały już "po dobroci". Zaczynały się szykany. W końcu, gdy to też nic nie dawało, wyganianie całych rodzin z domów i pędzenie na dworzec pod karabinem. Mogli wziąć parę tobołków, tych opornych wyrzucali z chat z zaskoczenia, bez niczego.
Ci, którzy nie dostali się do Związku Sowieckiego, w 1947 roku byli wywożeni na Ziemie Odzyskane w ramach Akcji "Wisła". Impulsem do jej rozpoczęcia była śmierć generała Karola Świerczewskiego w zasadzce UPA pod Baligrodem. Teoretycznie chodziło o rozwiązanie konfliktu ukraińsko-polskiego, skończyło się tragedią wyrzucanych z własnych domów ludzi nie na leżących ani do jednego narodu, ani do drugiego. Łemkowie byli notorycznie wrzucani do jednego worka z Ukraińcami, choć - mimo działań cerkwi grekokatolickiej i OUN - zdecydowana większość Łemków uważała się za odrębny naród. We wschodniej części Łemkowszczyzny bywało jednak, że przeważały te tendencje proukraińskie.
Po dziesiątkach tysięcy wypędzonych zostały opuszczone wsie, a szabrownicy rzucili się je rabować. Reszty dzieła zniszczenia dopełniła przyroda, odzyskująca zabrane jej dawniej doliny. Materiały z porzuconych cerkwi często przeznaczane były na rozbudowę PGR-ów. Zostały kamienne krzyże, cmentarze, w S. wyjątkowo także kopułka dawnej okazałej cerkwi. Tej unickiej - we wsi była jeszcze prawosławna czasownia, po drugiej stronie drogi. Nie zostało po niej jednak nic.
Jak wysiedlenia mogły wyglądać w oczach Polaków? Podczas majowej trasy trafiłam do pewnej wsi w Beskidzie Niskim, gdzie zachowały się pozostałości po opuszczonym przysiółku łemkowskim i rozmawiałam ze starszą mieszkanką, jak się okazało pamiętającą jeszcze te czasy. - Jak oni płakali, rozpaczali, nie chcieli wyjeżdżać, wywozili ich chyba gdzieś do Kazachstanu - opowiadała kobieta, będąca w latach 40. małą dziewczynką. - Zabierali to co mogli mieć na sobie, wszystko zostawiali. Niektórzy potem rozkradali ich gospodarstwa. Łemkowie to byli dobrzy ludzie. Mój tatuś był stolarzem, nigdy nie wracał od nich z pustymi rękami. To było tuż po wojnie, była bieda, a oni pomagali, żeby nasze dzieci nie były głodne - mówiła mieszkanka wsi, dziś w zdecydowanej większości polskiej. Z kolei w Wysowej właścicielka pensjonatu opowiadała mi, że dziś Polacy żyją w zgodzie z Łemkami, którzy jako nieliczni wrócili na swoje dawne tereny. Jeśli ktoś z czytelników tej strony miałby coś do dodania w sprawie tych relacji, niech napisze w komentarzu, ciekawa jestem dalszych głosów.
W przypadku tej opuszczonej wsi było dokładnie tak samo. W 1945 roku mieszkańcy S. wyjechali do ZSRR, ulegając brutalnym naciskom urzędników zajmujących się wysiedleniami "ludności ukraińskiej", do której odgórnie zaliczono Łemków, a w 1947 roku pozostałych mieszkańców w ramach akcji "Wisła" wysiedlono na Ziemie Odzyskane.
Po wojnie do wsi przyjechała komisja przesiedleńcza. Robili zebrania, najpierw opowiadali, jak wspaniale jest w Związku Radzieckim i że po przeprowadzce "przesiedleńcy" dostaną wszystko co trzeba na nowy start. Nikt nie chciał jednak opuszczać swojej ziemi i domów. Zaczęły się więc szykany. Uniemożliwiano pracę w polu, ludziom groził głód. Gdy i to nie poskutkowało, w końcu wygnano mieszkańców siłą. Wydarzyło się to 20 czerwca 1945 roku. Ludzie zostali wyrzuceni z domów i wywiezieni na dworzec w Jaśle, a stamtąd do ZSRR. W 1947 wywieziono z kolei tych, którzy wrócili z robót w Niemczech i zastali pustą wieś, tym razem na Ziemie Odzyskane w ramach akcji "Wisła". Opustoszałą dolinę przejął PGR, wypasano w niej bydło. Potem nie działo się tu nic. Teren dawnej wsi przejmował las. Następnie włączono dawną wieś do parku narodowego. Podobno legalnie jeszcze półtora roku temu można było chodzić tylko na cmentarz w okolicy 1 listopada. Ta figura Świętej Rodziny, z jedną już bezgłową postacią, stoi właśnie naprzeciwko cmentarza, położonego na górce za potokiem.
Teraz do cmentarza prowadzi wyraźna dróżka, przez mostek nad potokiem i schodki:
Oto cmentarz:
W chyba każdej relacji z wizyty w tym miejscu, jaką znalazłam, odwiedzający piszą o ciężkiej atmosferze, niemiłych doznaniach i poczuciu bycia obserwowanym. Muszę powiedzieć, że to prawda, choć w moim przypadku zadziałał chyba często towarzyszący mi na beskidzkich szlakach strach przed niedźwiedziami. Około pięciu kilometrów z przełęczy do cmentarza w głębi doliny, a potem kolejne pięć z powrotem to nie była łatwa droga. W dodatku tempo marszu spowalniały te powalone drzewa i upał, który akurat tego dnia się zrobił mimo początku kwietnia. Oczywiście gdy już to wszystko przeżyłam i wyszłam z powrotem na przełęcz, byłam pewna, że przejście po S. to jedno z najciekawszych moich przeżyć w Beskidzie Niskim.
Cerkiew w S. powstała w XIX wieku, dziś pozostała po niej maleńka kopuła na cmentarzu. W "Beskid Niski. Od Komańczy do Wysowej" można przeczytać, że cerkiew została zniszczona za czasów PRL. Jak to niestety często wtedy bywało, materiały budowlane zużyto do rozbudowy budynków rolniczych, w tym przypadku owczarni. W dodatku wyposażenie cerkwi leżało na podwórku kogoś z PGR i służyło jako opał.
Św. Mikołaj, patron podróżnych, jedna z figur w opuszczonej wsi:
Wcześniej tego dnia wyruszyłam z Bartnego żółtym szlakiem na Magurę Wątkowską. Niedaleko jest rezerwat skałek Kornuty. Najpierw idzie się pod górę przez pole, z widokiem na wieś, potem wchodzi się w las. Do zobaczenia są tutaj piaskowce magurskie i buczyna karpacka;>
Jakieś malunki na kamieniu przy szlaku:
Zaczynają się pierwsze duże kamienie, potem będzie ich znacznie więcej:
No i dochodzi się na rozstaje dróg, na grzbiecie ciągnącej się przez około 20 kilometrów Magury Wątkowskiej.
Z tego miejsca poszłam kawałek zielonym szlakiem przez bukowy las do rezerwatu Kornuty. Słowo 'kornut' oznaczało podobno w języku wołoskich pasterzy rogatą owcę.
Przy tablicy "Rezerwat Kornuty" jest pierwsze duże skupisko omszałych głazów, jakie tego dnia zobaczyłam.
Wróciłam do miejsca przecięcia szlaku zielonego z żółtym i ruszyłam tym razem w drugą stronę, na Wątkową. Po drodze spotkałam jeszcze ładniejsze i większe skupisko omszałych kamieni.
Na jednym z nich był krzyż:
No i jest szczyt Wątkowej. Jeśli ktoś wybiera się w te rejony, warto wiedzieć, że nie ma zasięgu telefonicznego. Serio - w całym Bartnem i okolicach. Cały czas. Podobnie jest zresztą w Wołowcu. Następny nocleg musiałam załatwiać z telefonu stacjonarnego gospodarzy agroturystyki. Internet (wi-fi w agroturystyce) działał, a telefony komórkowe nie. Zasięg łapałam chwilowo na szczytach gór - Wątkowej i pobliskiej Magury. Najwyraźniej życie codzienne musi tam przebiegać bez telefonów komórkowych. Pamiętam jeszcze czasy, kiedy tak było, ale to za duże ułatwienie życia, żebym mogła z tego zrezygnować na stałe.
Z Wątkowej nadal zielonym szlakiem doszłam na Magurę:
Szczyt Magury:
Czerwonym szlakiem zeszłam na Przełęcz Majdan.
Na przełęczy - kamień upamiętniający 55-lecie założenia koła łowieckiego "Ryś";>
Wróciłam do Bartnego szlakiem zielonym:
c.d.n.
Zanim tereny po dawnych wsiach w parku narodowym zostaną upamiętnione (mam tu na myśli KPN),to wszystkie budynki z wykupionych terenów zostaną zrównane z ziemią. Nie wiem jak w innych parkach narodowych,ale sądząc po tempie wyburzania budynków odnoszę wrażenie,że władzom tego parku zależy na tym,żeby pamięć po tych wsiach została wymazana. Jakby KPN wstydził się,że kiedyś mieszkali tu ludzie. To samo z ruinami Atomowej Kwatery Dowodzenia,która została już zburzona,a część podziemna zostanie przystosowana dla nietoperzy. Ale to już temat na inną dyskusję,bo odszedłem od tematu tego odcinka...
OdpowiedzUsuń