Tak zwany pseudomegalityczny cmentarz Dohnów to jedna z lepszych miejscówek regionu. Jest schowana w lesie i gdyby nie wskazówki, jakie dostałam od Kolekcjonerów Czasu, byłby spory kłopot z namierzeniem jej. W necie krążą opowieści o tym, jak to ludzie parę dni tego szukali. Bez przesady, sama odległość od szosy nie jest jakaś duża i prowadzi tam ścieżka, może nie jakaś świetnie widoczna, ale jednak, no ale oczywista oczywistość to też z pewnością nie jest. Całe szczęście, bo dzięki temu nie widać dewastacji. Idzie się polem, potem wchodzi do lasu i zalicza strome podejście pod górkę.
Na szczycie widać omszałe grobowce w kamiennym kręgu.
Są tu tylko dwa grobowce - ojca i syna, hrabiów należących do niemieckiego rodu Dohnów, jednego z najpotężniejszych w Prusach, potomków rycerza Zakonu Krzyżackiego. Ojciec to Friedrich Ludwig (1873-1924), a syn Christoph Friedrich (1907 - 1934). Dopiero czytając w domu po powrocie z wyprawy odkryłam, że kilka innych odwiedzonych przeze mnie miejsc to dawne majątki właśnie tego rodu.
Na grobach są wyryte napisy po niemiecku. Jeden to cytat z Apokalipsy św. Jana: „So spricht der Geist, sie sollen ausruchen von ihren Mühen, denn ihre Werke folgen ihnen nach” (Mówi Duch, niech odpoczną od swoich trudów, bo idą za nimi ich dzieła). Kolejny: „Der Tod ist verschlungen in der Sieg” (Zwycięstwo śmierć pochłonęło, z I Listu do Koryntian). Jest też cytat z Hitlera: „Ich warte auf den Christus” (Czekam na Chrystusa). Ale cmentarz powstał jeszcze przed II wojną.
Określenie "pseudomegalityczny" wzięło się stąd, że grobowce są stylizowane na "oryginalne" kamienne kręgi sprzed tysięcy lat, z epoki megalitycznej. Pruscy arystokraci lubili ezoterykę, spirytyzm i nawiązywanie do dawnych kultów.
Wokół cmentarza narosło pełno plotek i legend. Na przykład o tym, że prowadził z niego tunel do pałacu w pobliskiej wsi i Dohnowie przechodzili tędy, by odprawiać na cmentarnej górze masońskie obrzędy. Miejsce ma opinię emanującego dziwną energią. Nie czułam się tam źle, wszystko wydaje się w porządku.
Na mojej mapie, którą sobie jak zwykle narysowałam przed wyjazdem i której się trzymałam, było jeszcze kilka grobowców i cmentarz. Oczywiście nie mogłam nie zerknąć na słynną Piramidę w Rapie. To już bardzo znane i turystyczne miejsce. Jest parking, są drogowskazy, tablice, wzdłuż alejki prowadzącej od szosy do grobowca postawili ławki. Nie wiadomo, czy coś jeszcze zostało z silnej energii, jaka miała stąd ponoć promieniować. Pod koniec kwietnia byłam tam jedynym gościem, nie licząc lokalsów pijących piwo na pustym parkingu. Telefon sam przełącza się na rosyjskiego operatora. Przy drodze ładne kaczeńce;>
Piramida, czyli grobowiec rodu von Fahrenheidów, powstała na początku XIX wieku dla barona Friedricha von Fahrenheida, który podróżował po świecie i zafascynował się Egiptem. Pochowano tu najpierw zmarłą w wieku trzech lat córeczkę barona, Ninette, potem dochodziły kolejne trumny.
Podczas wojny żołnierze sowieccy zdewastowali grobowiec i obcięli zmumifikowanym zwłokom głowy. No i nikt tego nie posprzątał aż do 2010 roku. A ponieważ nie wszyscy byli zainteresowani samym oglądaniem i niektórzy też chcieli sobie podewastować, wejście ostatecznie zamurowano. Mimo to można zaglądać przez zakratowane okienka. Widać potrzaskane trumny, ciał bez głów nie wypatrzyłam.
Tu pośrodku jakby mała trumienka tej Ninette?
Z grobowcem we wsi Zakałcze Wielkie z 1860 roku sytuacja jest podobna. Tam też trumny i szczątki ludzkie, a konkretnie bezgłowe ciała mężczyzny i kobiety, leżały na środku bez żadnych zabezpieczeń, co dla jakichś debili było najwyraźniej sygnałem do ataku.
W rezultacie dziś można już tylko pocałować klamkę i następującą tabliczkę:
Ale tak jak w Rapie, są okienka, przez które coś tam widać. Zmumifikowanych bezgłowych zwłok już nie, a kiedyś było i to bardzo. Kto jest ciekawy, niech pogoogluje.
Grobowiec, a właściwie kaplica rodowa Steinertów, stoi w lesie za wsią. Można bez kłopotu podjechać nawet małym autem, choć gruntowa dróżka motoryzacyjnie nie zachwyca.
Odwiedziłam też pewną niedaleką miejscowość, gdzie miałam znaleźć cmentarz ewangelicki. Pierwszy przejazd przez wieś nie dał żadnych rezultatów, a w niedzielny poranek były tam kompletne pustki. W końcu wypatrzyłam jakiegoś jednego mieszkańca przy domu. Wkrótce wyszli do mnie na próg pozostali. Okazało się, że wbrew wszelkich zebranym przed trasą informacjom we wsi są aż dwa cmentarze ewangelickie! Trzeba było wjeżdżać w boczne dróżki, tam się pojawiały w zaroślach, ale na szczęście bardzo umiarkowanych. Lokalizacji nie podaję, bo tam w przeciwieństwie do poprzednich grobowców nie ma żadnych krat i zabezpieczeń, sporo się zachowało, a miejsce bardzo urokliwe. Oto pierwszy cmentarz, mały:
Tak wygląda duży, większy i bardziej znany:
Ktoś posadził drzewo na grobie, a ono aż tak wyrosło?
Ale zależało mi na tym pałacu, więc wkurzona zaczęłam okrążać od zewnątrz ogrodzenie obiektu. To zresztą naprawdę spory teren. W końcu weszłam do "środka" ruin idąc od tyłu, od parku. Po tym, jak w "oknie" mój wzrok skrzyżował się tam ze wzrokiem jednego z kundli, zwiewałam. Może to jakieś dzikie psy, które przypadkiem tam akurat były, a może specjalnie pilnują, nie wiem. W każdym razie nie zdecydowałam się na bliższą znajomość z nimi.
Pałac w Mieduniszkach Wielkich to już kategoria ruin. Szkoda, bo pozostałości bardzo ładne. Nawiasem mówiąc z tego miejsca są już tylko dwa kilometry do granicy z Obwodem Kaliningradzkim.
Od jednej strony da się jeszcze wejść do środka, ale nic już tam nie ma.
Dostęp do pałacu utrudniały mi - tak, jak w przypadku paru innych obiektów w województwie - pszczoły. Strasznie głośno bzyczały wśród kwitnących drzew i trochę strach było tak podchodzić, ale na szczęście ich nie zaciekawiłam.
Neobarokowy pałac powstał w 1922 roku. Po wojnie urządzono tam mieszkania pracowników PGR i biura, potem przedszkole. Budowla w 1997 roku znalazła prywatnego właściciela. Miał być remont, ale w 2004 roku w pałacu wybuchł pożar, niszcząc go prawie doszczętnie.
Park Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie to coś w rodzaju safari z ograniczeniami, połączonego z ośrodkiem ochrony zagrożonych gatunków. Park prowadzi między innymi reintrodukcję rysi do pobliskiej Puszczy Piskiej. Niektóre zwierzęta, jak łanie, wyrośnięty łoszak czy osiołki biegają sobie normalnie luzem tuż obok zwiedzających. Jedne można głaskać, innych nie. Wrażenie rzeczywiście niesamowite, bo część zwierząt jest naprawdę duża. Za to wilki czy ryś są na zakratowanych wybiegach. Park z oczywistych względów zwiedza się z przewodnikiem. Trafiłam na samą końcówkę sezonu zimowego, gdy jedyne wejście w ciągu dnia było w południe i akurat nadjechała duża szkolna grupa, choć na szczęście już gimnazjalistów, więc się zdecydowałam. Zwiedzanie trwa półtorej godziny. Jeśli ktoś interesuje się zwierzętami - na pewno warto.
Niektóre zwierzęta szły za wycieczką:
Idziemy sobie leśną ścieżką, aż tu nagle:
Kilkudniowy łoszak:
c.d.n.
Witam, proszę o kontakt.
OdpowiedzUsuńczada@poczta.pl pozdrawiam ;)
Ma Pani wspaniały sposób na spędzanie czasu. :)
OdpowiedzUsuńŚwietna podróż, opisy i zdjęcia. Poczytałem z przyjemnością.
OdpowiedzUsuń