czwartek, 4 października 2018

Beskid Wyspowy i okolice, część 31

Wycieczka na Lubomir. Wyruszyłam z Kasiny Wielkiej, błądziłam we mgle z powodu ekipy filmowej, która zaatakowała dworzec, weszłam w końcu na szczyt czerwonym szlakiem przez mgliste przysiółki z drzewami grozy i chatami, w których coś tupie. Zeszłam już w słońcu żółtym szlakiem do wsi Lubień.






Wycieczka na Lubomir była najdłuższą podczas wrześniowej trasy w Beskidy. Samo chodzenie po górach zajęło mi osiem godzin z niewielkimi przystankami, a na koniec czekała mnie jeszcze dodatkowo niespodziewana przechadzka asfaltem z powodu zamieszania z nie istniejącymi busami. Więc jakieś osiem i pół chodzenia.



Wystartowałam z Kasiny Wielkiej trochę później niż zamierzałam. Gdy koło szóstej podjechałam pod budynek zabytkowego dworca blisko wyciągu, gdzie zamierzałam zaparkować, zobaczyłam, że wszystko jest zastawione przez ekipę filmową. Kręcili tam jakiś film i trzeba było improwizować, bo autka nie dało się zostawić. W tej sytuacji zaparkowałam pod kościołem. Jak się potem okazało, wyszło mi to na dobre i to podwójnie.


Ponieważ nie chciałam podchodzić z powrotem do dworca asfaltem, znalazłam na mapie jakiś pozaszlakowy skrót na czerwony szlak przez pola i las. Jak to zwykle w Beskidzie Wyspowym, skończyło się na błądzeniu. Póki co wyszłam na boczną drogę prowadząca od głównej asfaltówki przez Kasinę na północ.



Wszędzie znowu mgła, mało co widać, ale pola wyglądają wtedy pięknie, więc spędziłam w tym miejscu trochę czasu. Droga na mapie była prosta, w rzeczywistości rozdwajała się parę razy. Szłam jakoś na chybił trafił, byle do przodu, pomyślałam, że na logikę powinnam w ten sposób przeciąć prędzej czy później czerwony szlak.



























Droga weszła w las i znów zaczęła się rozdwajać. Postanowiłam iść w lewo.












No i nic z tego. Zamiast do szlaku, doszłam na jakąś łączkę. Droga się skończyła.






Wróciłam do lasu i poszłam innym odgałęzieniem drogi. Też się skończyła, tym razem wśród drzew. Już myślałam, że trzeba będzie wracać, bo wszystko tu nie gra, gdy nagle w krzaczorach kilkanaście metrów przed sobą zobaczyłam znaki :> Co za ulga! Pozostawało przejść przez krzaczory do ścieżki.




Zaczął się jeden z najciekawszych odcinków trasy. Dróżka prowadziła w dół i wychodziła na zdziczały sad pełen paproci. Od razu widać, że kiedyś mieszkali tam ludzie.


Mgła, paprocie, powykręcane drzewa. Nieźle to wszystko wyglądało.




No i jest opuszczona chatka. Niestety dojścia broniły wysokie mokre krzaczory, na wstępie byłabym cała przemoczona. Chciałam jakoś mimo wszystko spróbować, ale nagle na tym pustkowiu usłyszałam dochodzące z chatki wyraźne... tupanie:> Może dziki? W każdym razie zachęciło mnie to tylko do ruszenia w dalszą drogę;>









Doszłam do mglistej asfaltówki na Kasinę, którą jakąś godzinę wcześniej jechałam z Wiśniowej, gdzie nocowałam.



Słońce widziane tylko przez chwilę zza mgły:



Po drugiej stronie asfaltówki znalazłam kolejne znaki. Szło się znowu przez las.




Przecina się kolejną szosę, czyli drogę 964, potem dalsza wspinaczka przez las:





Słońce lekko wychodziło, ale wciąż bardzo rzadko:





Doszłam do okolic pierwszych przysiółków. Miejsce na ognisko, ławeczki sklecone z desek i zamglona łąka, na której słyszałam ciekawe odgłosy, najwyraźniej ptasie. Najpierw coś w rodzaju treli i zawodzeń, potem takie klekotanie, stukanie jak u głuszców, ale to chyba niemożliwe, żeby to były one. Regularnie jedno, a potem drugie, jakby jedno odpowiadało drugiemu. Może ktoś się zna na ptakach i powie, mi co to było?


Doszłam do przysiółka Węglówki.




Wtedy niespodziewanie zaczęła się ulewa. Schowałam się pod drzewem przy tym wozie i chwilę poczekałam, a ona skończyła się tak nagle, jak zaczęła.




Przy polnej drodze takie kopy kamieni. Na wiosnę wracając do Skrzydlnej ze Śnieżnicy spotkałam takie przy polu i rozmawiałam z właścicielem tego pola. Powiedział, że kamienie są wykopywane podczas prac polowych i przesuwane na bok pola, stąd to wrażenie rozmyślnej konstrukcji ludzkiej. To raczej skutek uboczny ludzkiej działalności. W tym przypadku pewnie też tak było.


Kolejny kamienisty kopiec na polu, taka samotna górka na środku:



Tymczasem mgła gęstniała:




Znów sterta kamieni przy drodze:


Widać już na parę kroków.







No i droga weszła w las, tu mgła nagle o wiele mniejsza, wszystko dobrze widać.




Po lewej stronie ogrodzenie i zakazy wstępu obok dużej łąki. Okolice Węglówki.


Nagle jakieś "oczko wodne" w lesie.




Niespodziewana ogródkowa kompozycja z opon przy samym szlaku:>




Doszłam do wąskiej drogi asfaltowej. Idzie się nią spory kawałek, lasem a potem przy domkach letniskowych.

















Szlak przecina następną asfaltówkę, to przełęcz Jaworzyce. Odpoczęłam tu chwilę na ławkach i zrobiłam sobie mały piknik. Na Lubomir było już dość niedaleko.












Według mapy nazwy tych przysiółków to Ciemie i Parylówka.








Pojawiają się tablice związane z obserwatorium astronomicznym na szczycie Lubomira.






Miałam nadzieję, że knajpa pod Lubomirem będzie czynna i zjem tam wczesny obiad, no ale niestety, czynne tylko w weekendy. Pozostało mi odpocząć przy stoliku i wyjeść zapas batoników musli, a potem ruszyć na szczyt Lubomira:





"Pyłowych księżyców Ziemi"? Nie miałam pojęcia, że jest coś takiego.




Pod samym szczytem Lubomira wyszło słońce, gdy ruszałam w dalszą drogę z obserwatorium, było już prawie niebieskie niebo.


No i jest obserwatorium astronomiczne, czyli szczyt Lubomira (904 m n.p.m.):> Pierwsze obserwatorium zbudowano tu w 1922 roku dzięki ziemi udostępnionej przez księcia Kazimierza Lubomirskiego. Na jego cześć przemianowano górę z Łysiny na Lubomir. Dokonano tu odkryć, jak można przeczytać na tych wszystkich tablicach, między innymi Lucjan Orkisz odkrył komety w gwiazdozbiorze Pegaza. W 1944 roku budynki spłonęły. Były tu ruiny aż do 2007 roku, kiedy obserwatorium odbudowano. Można je zwiedzać, ale oczywiście dla pojedynczej osoby w środku tygodnia nie było to możliwe - obiekt zamknięty.









Ruiny dawnych budynków, tych spalonych podczas wojny:





Poszłam dalej szlakiem czerwonym, rozglądając się pomału za zakrętem w lewo i odejściem szlaku żółtego, którym miałam zejść do Lubienia i tam poczekać na busa. Zastanawiałam się, czy to już nie przesada pod względem odległości, bo na busa, jak wyliczyłam po sprawdzeniu rozkładu w necie, zdążyłabym na styk. Ale postanowiłam zaryzykować. Miła niespodzianka po drodze - w lesie nagle przecinka i piękny widok:





Faktycznie są jakieś kopce:> Według mapy po drodze znajdują się fortyfikacje wojenne, może to jakieś pozostałości?


Widoki już całkiem inne niż rano:




Musiałam kawałek zawrócić, bo przegapiłam odejście żółtego w lewo.


Po drodze prace leśne i dzielny MF:




Przy żółtym były zaznaczone różne ciekawostki, w tym kapliczki. Jedna w Weszkówce. Rozglądałam się, żeby je znaleźć.






Kamienny murek przy szlaku:





Kapliczka w Weszkówce jest schowana poza szlakiem, na lewo od drogi na łące. Trzeba nią zejść kawałek w dół. Jest zresztą krzyż i strzałka na jednym z drzew na szlaku, ale to taka chyba nieformalna wskazówka namalowana przez kogoś farbą.



Jest kapliczka:





Środek tylko podpatrzony przez dziurkę od klucza, kapliczka była zamknięta:



Dalej w dół żółtym szlakiem, po drodze góra Patryja z miejscem na ognisko:






Kolejna kapliczka, jak się okazało św. Bernarda, patrona ludzi chodzących po górach.








Do Lubienia był jeszcze spory kawałek drogi przez las, łąki i przysiółki. Tym razem przesadziłam trochę z tą odległością, byłam już zmęczona.




















Na ostatnim odcinku spotkałam jakieś zbierające grzyby babcie, które zaczęły mnie straszyć, że słyszały grzmoty i chyba idzie burza. Na szczęście nie przyszła, ale już wcześniej zaniepokoiły mnie zbierające się ciemne chmury, więc tym bardziej darowałam sobie odpoczynki.







No i jest wieś Lubień. Doszłam, czy raczej dobiegłam do przystanku, gdzie miał właśnie nadjechać bus. Nie przyjechał. Po pół godzinie czekania zapytałam jakichś mieszkańców, czy w ogóle jedzie stąd coś do Kasiny Wielkiej, bo według "e-podróżnika" miało coś jechać i wtedy, i później. Niestety powiedzieli, że połączenia zostały polikwidowane. No i co teraz? Poradzono mi, żeby dojechała busem do Węglówki, stamtąd jest już znacznie bliżej do Kasiny. Wysiadłam w Węglówce, był przystanek, skąd ponoć odchodzą inne busy już do samej Kasiny, ale oczywiście rozkład zdarty. Szłam więc resztką sił, byle do przodu, bez skutku próbując łapać autostop. Po dwóch kilometrach znalazłam przystanek z rozkładem. No i faktycznie coś jechało, za 15 minut, bez sensu się wymęczyłam. Kierowca wysadził mnie pod samym kościołem i samochodem. A piszę to wszystko po to, żeby wiedzieć, że nie warto ufać rozkładom w internecie i lepiej zawczasu mieć przy sobie numer telefonu jakichś miejscowych taksówek na czarną godzinę. Rozkłady są pozdzierane prawie wszędzie, zupełnie nie wiadomo czego się spodziewać. Można iść na przystanek w ciemno tylko przy naprawdę głównych drogach, typu Mszana-Rabka, Myślenice-Rabka, tam zawsze coś przyjedzie. Przy bocznych godzina przyjazdu busa jest zazwyczaj owiana tajemnicą. Dlatego trasy będące pętlami (powrót w to samo miejsce, gdzie był start) warto zostawiać na weekendy, gdy jest jeszcze gorzej:>






c.d.n.

1 komentarz:

  1. Odważna jesteś, podziwiam. Zdjęcia piękne i z przyjemnością tu zaglądam.

    OdpowiedzUsuń