czwartek, 2 października 2014

Opuszczone miejsca Podkarpacia i Bieszczady, część 5

W ostatnim odcinku relacji z wycieczki po opuszczonych miejscach Podkarpacia parę opuszczonych cerkwi i jedno gospodarstwo, a do tego jeszcze trochę Bieszczadów i Polańczyk.





Opuszczona cerkiew z radami dla ministrantów jest zamknięta, a klucza pilnuje jeden z mieszkańców wsi. Została zbudowana pod koniec XIX wieku.


Udało mi się wcześniej znaleźć telefon do posiadacza kluczy i bardzo dobrze, bo okazało się, że dość często nie ma go w domu. Gdy dotarłam do wsi i jechałam pod wskazany adres, zauważyłam jakiegoś mieszkańca na rowerze i jakoś od razu wiedziałam, że to ta osoba. Tak też było i pojechaliśmy razem do cerkwi. Okazało się, ze w środku zachowało się bardzo dużo - i ikonostas, i obrazy, i ciekawe zaplecze.


Jeszcze w latach 80-tych cerkiew przeszła remont i robiła za kościół katolicki, potem, jak to bardzo często bywało, została porzucona po wybudowaniu nowej świątyni. W środku mieszają się prawosławne i katolickie elementy wyposażenia. Tak jest w części głównej:

















Warto wejść na chór, jest tam sporo zapomnianych ikon i podniszczony portret papieża - Piusa X.





                                               




                                         

Bardzo ciekawa jest zakrystia. Przetrwały m.in. wskazówki dla ministrantów zawieszone na ścianie i piecyk, którym kiedyś ogrzewana była cerkiew - dopiero gdy wróciłam, znalazłam informację o tym, że osobliwością tej budowli jest (był?) komin. Na moich zdjęciach już go nie ma, ma starszych z netu jest. Wygląda na to, że niestety zniknął.





Jeszcze jeżdżąc po Bieszczadach, natknęłam się przy drodze na opuszczone gospodarstwo. Chatka była częściowo zrujnowana w taki sposób, jakby wybuchł tam gaz lub coś w tym rodzaju. Brakowało całego jednego kawałka ściany i podłogi, wokół był rozrzucony gruz. Tym bardziej pozostałości w głównym budynku robią wrażenie, choć nie są wielkie. Obok wyrwy w domu wciąż wiszą zasłonki, firanki i kurtka, na parapecie stoi krzyż, na ścianie jest kolejny, na resztkach mebli leży święty obrazek.





















Opuszczona cerkiew z pajęczynami stoi sobie pośrodku wsi przy jednej z bardziej ruchliwych dróg powiatu. Nie jest bardzo stara, pochodzi z 1936 roku. Wchodzi się nie na legalu, ale w środku zostało w sumie zaskakująco wiele. Po wysiedleniach budowla przez wiele lat robiła za graciarnię. Mimo to na resztkach ołtarza wciąż stoją pokryte pajęczynami prawosławne krzyże.


Pojechałam tam bez informacji o kluczu, więc najpierw obeszłam obiekt dookoła, szukając ewentualnych przejść. No i znalazłam - ktoś najwyraźniej wykuł dziurę w ścianie. Gdy cała w białym pyle wskoczyłam do środka, zobaczyłam jakąś machinę i tablicę informacyjną o nawozach:



Myślałam, że dalej będą tylko gołe ściany, a tu taka niespodzianka:











Wysoko na ścianach wisiały pokryte pajęczynami święte obrazy:



Ruiny klasztoru w Zagórzu zwiedzałam, kierując się już pomału do Warszawy. Trzeba jechać na ul. Klasztorną. No ale pojawia się tajemnicza przeszkoda. Na początku drogi jest znak zakazujący wjazdu i zapraszający do kilometrowego spaceru asfaltówką pod górkę, a potem z powrotem. Nie wiem, co we mnie wstąpiło, że posłuchałam. To strata sił i czasu. Normalnie stoją tam domy i ludzie wjeżdżają. W każdym razie warto jakkolwiek się tam dostać. Chociaż gdy przyszłam, był jakiś remont i kręcili się robotnicy, udało się normalnie wejść do "środka" i porobić zdjęcia. Zachowały się resztki malowideł. Obiekt przypomina trochę ruiny kościoła w Jałówce na Podlasiu, o których niedawno tu pisałam.











Teraz dwie cerkwie, do których nie udało mi się wejść. Pierwsza stoi w Oleszycach. Od zewnątrz jest bardzo ładna, ale sądząc po tym, co widać przez różne szpary, w środku są już tylko gołe ściany.



Druga cerkiew stoi w zupełnie innym miejscu, w Króliku Wołoskim, czyli na obrzeżach Królika Polskiego. Kiedyś była otwarta, w środku jest podobno sufit pomalowany w gwiazdki. Niestety, nie miałam już czasu na chodzenie za kluczami, bo był to dzień powrotu.







Polańczyk nad Zalewem Solińskim był jednym z ostatnich punktów wycieczki. W sezonie pewnie nie da się tam wytrzymać przez tłumy ludzi, poza sezonem jest super. Woda, spokój, żaglówki, trochę jak we Wdzydzach Kiszewskich, gdy wracałam znad morza. Pierwszy raz poszłam nad jezioro, gdy było już prawie ciemno i świecił księżyc, drugi raz, gdy było rano.




















Na koniec odcinków o Podkarpaciu jeszcze trochę gór. Po wycieczce na Połoninę Caryńską chciałam jeszcze gdzieś na chwilę wpaść i podeszłam sobie do Bacówki pod Małą Rawką. Przy drodze jest jedno z bardziej znanych drzew Bieszczadów - jarzębina, która jak się potem zorientowałam, przewija się na wielu zdjęciach z tego miejsca.















Potem weszłam na łąkę z dzwonkami i trawami przy szlaku na Rawkę i odpoczywałam. Widać stąd Połoninę Caryńską.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz