Do pierwszej części relacji z wycieczki do opuszczonych miejsc Podlasia zapraszam TU
Do części trzeciej TU
Żeby tam dojechać, kierowałam się drogą 676 z Supraśla na Krynki, czyli na wschód. Trzeba wiedzieć, gdzie skręcić: za miejscowością Poczopek przejeżdża się przez mostek. Za nim od razu skręca się w drogę gruntową w prawo i kieruje na wieś Nowy Ostrów, a potem na Górany. Gdy dojedzie się do lasu, widać już drogowskazy. Na Starą Grzybowszczyznę skręca się w lewo, a na Wierszalin jedzie się prosto i dojeżdża do leśnego parkingu, gdzie widać już drogowskaz.
Historia Wierszalina to jeden wielki szok i niedowierzanie. Przed pierwszą wojną światową na skraju Starej Grzybowszczyzny mieszkał sobie zdawałoby się zwykły, niepiśmienny chłop Ilja Klimowicz. Jak to możliwe, że w końcu zbudował Nowe Jeruzalem, został prorokiem i odkrył, że właśnie Stara Grzybowszczyzna jako jedyna miejscowość na Ziemi przetrwa zbliżający się wielkimi krokami koniec świata?
Zaczęło się podobno od zwykłego bandyty o pseudonimie czy też imieniu Półtorak. Terroryzował całą okolicę i nikt nie miał odwagi mu się przeciwstawić. Ilja Klimowicz postanowił coś z tym zrobić i wyjechał szukać pomocy nadprzyrodzonej w świecie. Podobno dojechał aż do Kronsztadu, na wyspę niedaleko Sankt Petersburga, gdzie mieszkał cudotwórca Jan. Jedna z wersji wydarzeń głosi, że Jan lubił od jednych brać pieniądze, a drugim je rozdawać. W każdym razie Ilji miał je dać i stąd były pierwsze fundusze na cerkiew w Starej Grzybowszczyźnie. Gdy Ilja wrócił, wszyscy witali go już nie jak kolegę ze wsi, ale jako wybawiciela: Półtorak nie żył. Co prawda po prostu zabił go jakiś zdenerwowany mieszkaniec, ale na niego nikt nie zwracał uwagi, bo wszyscy uwierzyli, że to pielgrzymka Ilji pokonała bandytę. Wtedy zaczęła się wielka kariera Eliasza Klimowicza.
Ilja zbierał dalsze fundusze na cerkiew, a towarzyszyło mu coraz więcej gorliwych wyznawców. Pogłoski o dalszych cudach rozchodziły się ze wsi do wsi. Jak przysięgały kwestujące kobiety z Grzyboszczyzny, Eliasz czyni cuda i uzdrawia, jest prorokiem.
(ciekawepodlasie.pl, wierszalin.za.pl, agencjawschod.pl)
Cerkiew powstała około 1930 roku, a Ilja wstąpił do zakonu. Na parę dni. Bo doznał objawienia, w którym zobaczył jasno, że leśna polana obok Starej Grzybowszczyzny odegra rolę w dziejach wszechświata. Niebawem odprawiał nabożeństwa w swojej chacie, a cerkwią przestał się interesować i oddał ją katolikom. Ludzie malowali jego ikony i modlili się do nich. Na leśnej polanie zaczęła się budowa Nowego Jeruzalem - stolicy świata, która - jak obiecywał Ilja - jako jedyne miejsce na Ziemi przetrwa bliską Apokalipsę. Właśnie tak powstał Wierszalin.
Kilka kobiet zaczęło głosić, że są wcieleniami Matki Boskiej, pojawili się też Archanioł Gabriel i Apostołowie. Tylko że coraz częściej słychać było głosy, że skoro Ilja jest Jezusem, to nie ma innego wyjścia, niż go ukrzyżować. Co było dalej? Tutaj relacje są różne.Według pierwszej wierni zrobili stosowny krzyż i zapukali do chaty Ilji, a ten przeraził się i uciekł do piwnicy na kartofle, wymierzając jednemu z wyznawców potężny cios. Według drugiej wierni w końcu porzucili i krzyż, i zamysł.
W każdym razie w 1939 roku do życia sekty wkroczyło ZSRR. Na Klimowicza ktoś doniósł do NKWD. Prorok został aresztowany pod lada pretekstem i wywieziony na Syberię. Już nigdy nie wrócił do Wierszalina i umarł w domu starców.
Ale to nie był koniec podlaskiego Nowego Jeruzalem.
Zwiedzanie warto zacząć od cerkwi, którą zbudował Ilia. Gdy wjedzie się do Starej Grzybowszczyzny, za wsią skręcamy przy krzyżu w lewo. Po prawej pojawi się cerkiew pod wezwaniem Narodzenia Świętego Jana Chrzciciela. Jest zamknięta, wokół niej stoją krzyże.
Potem trzeba zawrócić. Żeby trafić do Wierszalina, najlepiej iść nie przez Starą Grzybowszczyznę, tylko od sąsiedniej wsi, składającej się z dwóch domów Studzianki. Teraz zrobili tam mały leśny parking i drogowskaz - jednak jest zapotrzebowanie turystyczne na taką osobliwość. Za drogowskazem idzie się niecały kilometr w las. Po lewej stronie będzie widoczna opuszczona wieś proroka na leśnej polanie. Wisi tam tablica informacyjna. Dziś nikt tu już nie mieszka. Jeszcze niedawno w okolicy miał dom wnuk proroka, Borys Wołoszyn, ale według relacji okolicznego Józka traktorzysty ten człowiek nie żyje od dwóch lat.
Resztki Wierszalina są otoczone drewnianym płotem. Widząc zamkniętą bramę, odruchowo przez nią przeszłam, uderzając się nieźle w kolano. Potem się okazało, że bez sensu - można ją normalnie, pokojowo otworzyć. Po lewej stronie jest szopa, w środku prawosławny krzyż.
Chata proroka niestety zabita deskami.
Po drugiej stronie drogi, za tablicami są fundamenty drugiej cerkwi, którą próbował zbudować prorok. A właściwie były do niedawna. Ostatnio ktoś wpadł na absurdalny pomysł zrobienia tam czegoś w rodzaju pomnika ekumenizmu, co w przypadku historycznego miejsca po dawnej sekcie wydaje się kompletnie od czapy. Niestety, na dawnych fundamentach dobudowano kawałki nowego muru.
Gdy już wszystko obeszłam, usłyszałam, że drogą nadjeżdża jakiś traktor. Zatrzymałam go, żeby zapytać, czy to na pewno ten słynny Wierszalin. Traktorzysta Józef ochoczo zszedł z pojazdu i zaczął dość zawile opowiadać. Chodziło o to, że w czasach PRL w podlaskim Nowym Jeruzalem wciąż jeszcze żyli wyznawcy Ilji. W chacie proroka mieszkało kilka "świętych kobiet" z jednym mężczyzną, zdaniem Józka upośledzonym umysłowo. Jedna nazywała się Tatiana, inna była kulawa. Dodaje, żebym w żadnym wypadku nie wierzyła plotkom o tym, co wyrabiało się wtedy w Wierszalinie. Krótko mówiąc i cytując Józka, ten upośledzony "ich nie posuwał" - tych "świętych kobiet". "Tu było idealnie czysto", mówił traktorzysta. W domu były jeszcze ikony Ilji. Potem przyjeżdżało coraz więcej osób, interesowali się, pytali. Zwłaszcza dziennikarze nawypisywali samych bzdur, w które też nie powinnam wierzyć. Jego matka pamięta trochę proroka, choć była małą dziewczynką, gdy żył. Większość ikon pozabierali ludzie, którzy przysięgali, że chcą je tylko pożyczyć. Dziś nie wiadomo, gdzie się podziały.
Wracając, znalazłam w okolicy opuszczony drewniany dom:
Niesamowite ruiny opuszczonego kościoła w Jałówce (uwaga, chodzi o Jałówkę w gminie Michałowo) są niemal przy samej granicy państwa. Żeby tam trafić, trzeba jechać drogą 686 na wschód do oporu. Ruiny, dostępne i bez żadnych ogrodzeń, są na końcu wsi, po prawej stronie przy samej drodze. Kilometr dalej zaczyna się już Białoruś.
Budowa dziś opuszczonego kościoła w Jałówce zaczęła się w 1910 roku. Wierni musieli prosić władze carskie o pozwolenie na budowę świątyni dla katolików. W końcu się udało i zbudowali neogotycki kościół pod wezwaniem św. Antoniego. Wyglądał wtedy tak (pracownia.michalowo.eu, rys. Wacław Hajduczenia):
Ale około 1920 roku władze i tak oddały katolikom drugą stojącą w Jałówce świątynię, wcześniej zamienioną na cerkiew. W rezultacie we wsi były dwie katolickie parafie. Podczas wojny Niemców zaniepokoiła wysokość wieży kościoła św Antoniego. Uznali, że jest niebezpieczna, bo może stanowić dobry punkt obserwacyjny i w 1944 roku wysadzili ją w powietrze. Proboszcz umarł wtedy na zawał serca. Kościół już nigdy nie został odbudowany. Jego losy przypieczętowała kuria w 1957 roku. Po pierwsze, we wsi była jeszcze ta druga świątynia, po drugie, po wojnie część wsi znalazła się po stronie białoruskiej. Ruiny dotrwały do naszych czasów:
w środku ruin rosło sporo poziomek:
Kościół raz w roku odżywa. W dzień św. Antoniego, czyli 13 czerwca, odprawiana jest tu msza na dobudowanym w 2000 roku ołtarzu polowym.
Opuszczoną szkołę pełną afrykańskich generałów znalazłam przypadkiem w powiecie hajnowskim, szukając jednej z opisywanych w poprzednim odcinku cerkwi. Jechałam przez wieś, gdy nagle zobaczyłam drewniany budynek z napisem "na sprzedaż":
Dziura w ganku wyglądała bardzo wygodnie. W środku okazało się, że chyba mam właśnie do czynienia z opuszczoną szkołą pełną skoszonej trawy.
Pomieszczeń jest kilka, a w każdym coś dziwnego:
W głównym pomieszczeniu, tym z trawą, zauważyłam czerwoną księgę. Najwyraźniej było w niej pełno generałów z Afryki:
Ruiny pałacu w Hieronimowie stoją sobie, jak to często bywa, w resztkach dawnego parku dworskiego. Można je zobaczyć z drogi, znakiem rozpoznawczym jest właśnie dużo drzew, czyli ten park.
Dziś z rozebranego i zniszczonego kompletnie w czasach PRL pałacu zostały resztki murów. Głównym pałacem wydaje się teraz niegdysiejsza oficyna, dziś odremontowana i zamieszkała. Stoi tuż obok ruin. Prawdziwy pałac został zbudowany w 1830 roku przez generała Kazimierza Dziekońskiego. Wyglądał tak:
(http://pracownia.michalowo.eu)
Kolejna właścicielka, pewna baronowa, wyjechała z Hieronimowa za granicę w czasie wojny. Po niej był tu PGR. Pałac stopniowo niszczał, aż zostało z niego to, co widać dziś, gdy jest już własnością prywatną. Nowy właściciel zadbał o ruiny w bardzo nietypowy sposób - z tego co zobaczyłam, zrobił z nich... klomb :> Wzdłuż murów i w ich środku są rabatki. Warto pojechać kawałek dalej gruntową drogą - za pałacem znajdzie się ładne rozstaje dróg i staw, dawniej część parku pałacowego.
Jeden z dni wycieczki poświęciłam całkowicie na zwiedzanie paru miejsc w Puszczy Białowieskiej. Od mojej kochanej Puszczy Kampinoskiej różnią ją przede wszystkim dwie rzeczy: po pierwsze, jest tam o wiele więcej wysokich i grubych, starych drzew - choć niejeden okaz z Kampinosu naprawdę nie ma się czego wstydzić, co można zresztą powiedzieć o całej mazowieckiej puszczy w porównaniu do zwiedzonych przeze mnie kawałków Białowieskiej! Po drugie - do obszarów ochrony ścisłej można niestety wchodzić tylko z przewodnikiem. A opłaty za ten wstęp są strasznie wysokie dla indywidualnego turysty. Ale o minusach potem.
Pierwsze kroki skierowałam do zagrody pokazowej żubrów, dzików, rysia i reszty. Teraz można wejść po drewnianych kładkach na drugi koniec wybiegu dla żubrów, które chyba z zasady wolą trzymać się z dala od ogrodzenia. Dzięki temu widać je w całej okazałości. Zdecydowanie wolałabym, żeby te wszystkie zwierzaki biegały sobie po puszczy, a nie siedziały na wybiegach.
Z zagrody żubrów niedaleko już do tak zwanego Miejsca Mocy. To białowieski kamienny krąg, coś w stylu kręgów w Odrach i Węsiorach, które zwiedzałam niedawno na Pomorzu. Został odkryty dopiero w latach 90-tych przez ludzi szukających pomnika postawionego na pamiątkę tragicznej śmierci robotnika odbudowującego tory kolejowe, zniszczone podczas wojny. Miejsce ma podobno tajemniczą energię.
Żeby tam dotrzeć, trzeba skręcić samochodem z asfaltówki Hajnówka-Białowieża przy drogowskazie na Miejsce Mocy (gdy jedzie się od Hajnówki, będzie po prawej). Autem da się dojechać jakieś trzy kilometry w las. Na parkingu zostawia się samochód i idzie dalej szlakiem czarnym.
Po kilometrze z kawałkiem dociera się do kolejnego drogowskazu. Wtedy trzeba skręcić w lewo i iść dalej. Najpierw po prawej pojawią się pozostałości po pomniku tego robotnika:
Miejsce Mocy jest już niedaleko. Zrobili tam miniwieżę widokową, stoją tablice. Duże kamienie są rozrzucone w coś w rodzaju kręgu. Na miejscu rosną m.in. drzewa owocowe, niektóre są trochę powykręcane, co ma świadczyć o jakiejś tajemnej mocy tutaj działającej.
Szlak Żebra Żubra był akurat niestety zamknięty przez przegnicie i zniszczenie kładek na trasie. Ale jak powiedzieli mi niektórzy sprzedawcy pamiątek przy żubrach, ludzie i tak chodzą. Postanowiłam spróbować przejść choć kawałek. Nie żebym polecała robienie takich rzeczy, ale było super. Nie przeszłam całego szlaku, tylko prawie cały, dopóki błocko faktycznie nie zaczęło zbyt mocno dawać się we znaki.
Szlak Dębów Królewskich zaczyna się przy parkingu obok drogi z Białowieży na Teremiski. Idzie się kładkami (tym razem całymi) i małymi, zarośniętymi ścieżkami podchodzi do kolejnych dębów gigantów, nazwanych imionami królów Polski. To miejsce, nazwane uroczyskiem Stara Białowieża, prawdopodobnie jest miejscem początków dzisiejszej miejscowości Białowieża. Tabliczki przy dębach pełne są informacji o polujących tu sławnych władcach. Jedno z polowań miało trwać kilkaset dni.
Potem pojechałam do Teremisek, gdzie mieszka Adam Wajrak, ale nie wiedziałam, gdzie dokładnie i do skansenu Sioło Budy. Zjadłam tam tak zwane hałuszki - to obsmażane kulki ziemniaczane podawane ze śmietaną.
Pojechałam też na północny koniec puszczy, w rejon Gruszek i Starego Masiewa. Oczywiście to było wszystko wstępne zwiedzanie, bo ile można zobaczyć w tak krótkim czasie. Mimo to w okolicy natknęłam się na opuszczony dom z różowym klasycznym kredensem w środku i słoikiem pełnym marchewki:>
Obszar ochrony ścisłej można w Puszczy Białowieskiej zwiedzać niestety tylko z przewodnikiem. I tu zaczynają się schody. Na stronie BPN jest pełno kontaktów do rozmaitych biur, które organizują takie wycieczki. Za mniej więcej trzy godziny zwiedzania inkasują około stówy. Ceny są dostosowane oczywiście do masowych wycieczek. Nazw nie będę wymieniać, ale ja trafiłam kiepsko.
Zawsze dowiadujcie się na dzień przed spotkaniem, czy fragmenty trasy nie są zamknięte z powodu zalania czy innych kataklizmów. W moim przypadku podobno były. Ten mały, kilkukilometrowy kawałeczek był oczywiście bardzo ładny, ale i tak przy takiej cenie czułam się zrobiona w konia, bo o zamknięciu zostałam powiadomiona w momencie spotkania z przewodnikiem. Pytajcie, ile kilometrów obiecywanej trasy to przejście do bramy rezerwatu. I koniecznie umawiajcie się możliwie rano. Wracając, minęłam ze cztery potężne grupy szkolne. Nic dziwnego, że potem kładki się zawalają.
Wycieczkę po Parku Pałacowym w Białowieży zrobiłam późnym popołudniem, właściwie już wieczorem, gdy było ładne światło, a wycieczki już sobie poszły.
Część trzecia TU