niedziela, 5 listopada 2017

Beskid Sądecki i różne inne miejsca w Małopolsce, część 1

We wrześniu wybrałam się na tygodniową wycieczkę w Beskid Sądecki, przy okazji zwiedzając też kilka opuszczonych miejsc w okolicach Krakowa czy Brzeska. Nastawiłam się głownie na chodzenie po górach i w dużej mierze udało się te plany zrealizować, ale częściowo zostały pokrzyżowane przez deszczową pogodę, a nawet alarmy powodziowe. Mimo wszystko wyprawę można uznać za udaną, zwłaszcza dzięki jedynemu słonecznemu dniu, spędzonemu w całości w górach, ale nie tylko. Na początek pokażę pewien opuszczony dom znaleziony na północ od Beskidu Sądeckiego i deszczową, mglistą wycieczkę z Rytra do Głębokiego Jaru i Rzyczanowa. Jak się okazało, była to dla mnie najciekawsza fotograficznie wyprawa podczas tej trasy, więc jednak nie żałuję deszczowego urlopu;>





Opuszczony Dom Deklaracji znalazłam przypadkiem w pewnej wsi nad jeziorem, szukając dojazdu do wody i jeżdżąc po krętych, wąskich asfaltówkach. Murowany, całkiem spory i mocno już zdewastowany, skusił mnie do eksploracji;>


Zwłaszcza, że od zewnątrz okno wyglądało tak jak widać poniżej. To dość często spotykane w opuszczonych domach. Spotkałam się z różnymi komentarzami na ten temat. Niektórzy uważali nawet, że to ochrona przed złymi mocami i przeciwdziałanie nawiedzeniu, inni wskazywali raczej na przesądy związane z burzą i wichurami - święty obraz to ponoć taki ludowy piorunochron:>


Napiszę jeszcze raz zasady wiesiexu, czyli wiejskiego urbexu;> Wchodząc do nawet najbardziej zapomnianej i rozwalonej chatki nie można niczego robić na siłę. Nawet jak coś jest zamknięte na drut czy starą kłódkę ledwo się trzymającą, nie można tego naruszać. Trzeba wchodzić tak, żeby nie uszkodzić niczego i w środku zachowywać się tak samo, nie można też niczego zabierać ani trwale przestawiać. Gdy trzymając się tych zasad, jak również starej deski, wgramoliłam się do środka, zostałam posypana jakimś żółtym pyłem, udało się jednak ominąć porozbijane szyby. A tam na stole klasyczna kompozycja wiesiexowa z dewocjonaliów i ceraty:



Na jednej z półek leżała sama okładka od zeszytu czy książki:



A w środku...


Czy mi się zdaje, czy data napisana niebieskim atramentem czy też kredką na dole to 1890?


W każdym razie ten stary rękopis dawał radę. "Dodatki kościelne przez parafię...", "Warta kościelna", "procenta"... To chyba naprawdę mogą być XIX-wieczne zapiski. Już kiedyś znalazłam takie w opuszczonej chacie w Małopolsce, razem z XIX-wieczną góralską fotografią rodzinną. Tu zachowało się tylko tyle. To chyba jakieś parafialne księgi, a raczej ich resztki.










Klasyczny biały kredens, który jest chyba najczęściej spotykanym elementem wyposażenia opuszczonych domów:










Na stole kartka z pytaniem retorycznym. Niestety wyszłam z samochodu tak jak stałam i nie miałam przy sobie żadnych przyborów do pisania, inaczej mogłabym naprostować pewne sprawy i napisać stosowne objaśnienia. Nie uśmiechała mi się też podwojona ilość przechodzenia przez potłuczone szkło we framudze i na parapecie, więc tajemniczy ktoś pozostał bez odpowiedzi. Zdaje się jednak, że ktoś już przy tej kartce majstrował:


Jeden z noclegów miałam we wsi Rytro niedaleko Piwnicznej. Pogoda niestety załamała się i z wchodzenia na Radziejową postanowiłam zrezygnować z powodu zagrożenia burzowego w niektórych prognozach. Rano rzeczywiście nie było za wesoło. Deszcz, mgła, nic nie widać. Mimo to zaplanowałam sobie poranną miniwycieczkę górską, wtedy, gdy jeszcze miało nie grzmieć. Zresztą jak się potem okazało, burzy nie było, a i deszcz ustał wczesnym popołudniem. Ale zdecydowanie nie żałuję zmiany planów, bo wycieczka do Głębokiego Jaru i okolic okazała się bardzo ciekawa. Zostawiłam autko pod cmentarzem w Rytrze, tam gdzie według mapy miał się zaczynać szlak żółty.



Przeszłam przez most na Popradzie i ruszyłam jedną z wąskich asfaltówek prowadzących między domami.



Oznakowanie nie powalało. Miał być jakiś zielony szlak odchodzący w lewo, a tymczasem jakoś nie widziałam takich znaków. Pomógł miejscowy dziadek, doradzając mi pewien błotnisty skrót do wąwozu, którego szukałam. Cały czas siąpiło i wszędzie była woda lub błoto. Nareszcie natrafiłam na niebieski z kolei szlak, który miał mnie już prowadzić przez sporą część trasy. Wyszłam ze wsi i rzeczywiście zaczęło się robić wąwozowo:




Na małych polankach wszędzie mgła i mżawka, ale ciekawie to wyglądało.







No i doszłam do wysokiego drewnianego mostu nad jarem i potokiem Rzyczanowskim, w przewodniku wydawnictwa Rewasz (Bogdan Mościcki, "Beskid Sądecki" - polecam) zwanym też Życzanowskim.





We wspomnianym chwilę wcześniej przewodniku dolinę tego potoku nazwano jedną z najpiękniejszych w Beskidzie Sądeckim i to musi być prawda. Wąwóz jest zaskakująco głęboki, w dole cały czas słychać było szum górskiego potoku. Deszczowa pogoda pasowała do tego miejsca.



Zanim znów wejdzie się w las, mija się łąkę:




Znów potok widziany z wysokiego urwiska:







W tym miejscu spotkałam jednego grzybiarza, sądząc po ubiorze chyba leśnika, który zbierał rydze. Zamieniłam z nim parę słów, potem poszłam dalej i już nie spotkałam nikogo aż do przysiółka Podmakowica. Szlak niebieski zakręcił w prawo i weszłam w wąwóz, z potokiem płynącym jeszcze niżej.




Było coraz bardziej mgliście. Pamiętam, że pierwszego dnia trasy jeździłam wokół Jeziora Rożnowskiego i na chwilę zjechałam na pobocze. Poszłam dróżką w dół i znalazłam się właśnie w takim mglistym lesie, pięknym, ale trochę strasznym. I ja mam chodzić po czymś takim?! Tak sobie wtedy pomyślałam, a tutaj faktycznie zrobiła się taka sytuacja. Ale warto się przełamać. W sumie idę szlakiem i nie ma się czego bać, a niedźwiedzie, które w Beskidzie Sądeckim niestety również są, hmmm... Wróciłam do zwyczajów z Beskidu Niskiego i wykonałam piosenkę "Rudy Rydz", żeby prewencyjnie robić hałas.




Lśniące w deszczu buki, świetny widok:





Jedna z odnóg wąwozu wyglądała najładniej we mgle:











Pomału dochodziłam do miejsca, w którym miałam zejść ze szlaku niebieskiego i wejść na żółty. Niebieski prowadzi na Makowicę, żółty z powrotem do Rzyczanowa przez przysiółek. Gdy wyszłam spomiędzy drzew, zorientowałam się, ze w międzyczasie mgła zrobiła się naprawdę gęsta. Parę kroków ode mnie już niewiele było widać.



Na szczęście żółty szlak to była wyraźna polna droga. Skręciłam w nią, kierując się mapą i zobaczyłam niebawem żółte szlaki. Zaczynał się przysiółek Podmakowica.




Opuszczone szałasy w górnej części przysiółka:




Zobaczyłam pasące się krowy. To ciekawie wyglądało, jak szybko mgła stawała się coraz gęstsza. Ale byłam już blisko zamieszkałej części wsi.



Pojawiły się pierwsze domy, szczekające psy, jakaś babcia wychodząca na próg z ciekawości, kogo niesie tą drogą w taką pogodę.




Zamieszkałych domów w przysiółku zrobiło się więcej, po płytach pojawiła się asfaltówka, którą zeszłam pomału do szosy przez Rytro.












































c.d.n.

1 komentarz:

  1. Data na tym rękopisie,to faktycznie 1890 rok. I to raczej nie było pisane niebieską kredką,tylko piórem z metalową stalówką,której końcówkę maczało się w niebieskim atramencie.
    W podstawówce na lekcjach języka polskiego pisałem trochę takim piórem. Oczywiście wtedy (a były to lata 80-te ubiegłego stulecia) do pisania używało się już długopisów,ale polonista chciał nam w ten sposób pokazać jak dawniej pisano. Podczas pisania takim piórem trzeba było też uważać,żeby nie zrobić kleksa. Świeżą plamę po atramencie można było usunąć. Nie pamiętam już jak nazywało się to urządzenie do usuwania kleksów ,ale na półokrągłą końcówkę nakładało się bibułę i naciskało się nim na plamę,którą wchłaniała bibuła.
    A na tej kartce z napisem: "Czego h.ju(e) szukałeś(cie)"...cóż,tu gdybyś miała wtedy przy sobie długopis,przed napisaniem stosownego objaśnienia,należałoby piszącego pouczyć,że drugi wyraz poprawnie pisze się przez "ch".

    OdpowiedzUsuń