środa, 30 września 2015

Opuszczone miejsca w Małopolsce i Tatry, część 4

Domek z opuszczonym wózkiem, chatka porośnięta bluszczem, pełna góralskich pieśni o figlarnej Kasi i o nieszczęśliwych więźniach, wyprawa na Giewont i kawałeczek Ojcowskiego Parku Narodowego.





Opuszczony dom z wózkiem dziecięcym stał na obrzeżach pewnej większej miejscowości, w otoczeniu zamieszkałych domów. Musiałam zapytać sąsiadów, czy to nie ich budynek, bo stał praktycznie na ich podwórku. Ale powiedzieli, że nie. Drzwi były otwarte, więc zajrzałam do środka.


Święte i nieświęte obrazy, resztki umeblowania, pięknie łuszczące się tapety.



Do tego najlepsze znalezisko w tym domu - starodawny wózek dziecięcy:












Jakieś malunki postaci na ścianie na piętrze, zrobione chyba kolorową kredą:



Dom z bluszczem znalazłam podczas objazdu okolic Zakopanego. Lał deszcz, a w dodatku drogi są tam wąziutkie i kręte. Zawracanie i parkowanie nie było dla mnie łatwe podczas wiejskich objazdówek w tym rejonie. Wszystko rozgrywa się tam na jakimś zboczu góry, wśród licznych zakrętów, a moje autko, często nazywane małym i miejskim, nie lubi wspinaczki. Raz zdarzyło się, że dwie góralki wyprowadziły mnie z drogowej pułapki, gdy samochód zgasł mi na wzniesieniu, nie chciał ruszyć do góry, a z tyłu tuż przy mnie był płot i mur.


Z tyłu budynku - otwarte drzwi. W środku - nietypowy jak na region poziom dewastacji. Niestety, domek służył chyba komuś jako pijalnia trunków i toaleta w jednym. Ale nawet w takich przypadkach trzeba świecić latarką i rozgarniać śmieci na podłodze, jeśli widzimy ich warstwę. Pojawiają się wtedy na przykład takie widoki:




W głównym pomieszczeniu - jakieś urządzenie rolnicze:


Stare zeszyty, chyba szkolne. "Miesiące w Roku 1961. Od 13 grudnia padał śnieg cały dzień 14 było pięknie. 15 padał śnieg. Cały dzień 16 było pochmurno i trochę polatywał śnieżek 17 po południu pięknie a puźniej padał śnieg".



Tutaj cytaty z Nałkowskiej i Konopnickiej, jak wynika z guglowania:



A tutaj jakieś przyśpiewki - o figlarnej Kasi, o mężu, którego żona nie chce nic robić i o życiu w więzieniu:


"jest on w obcej krainie / kocha on inną dziewczynę / o tobie całkiem zapomniał / że kiedyś ciebie w sercu miał / nad jeziorem siedziała / do wodziczki patrzała / żaliła się przed rybkami / całymi całymi dniami."

"Wieje wietrzyk wieje od zachodu słońca / a w moim nieszczęściu nigdy niema końca / ani tesz nie będzie / bom się zapisała w więziennym urzędzie / w więziennym urzędzie jest takie mieszkanie / kto się tam dostanie płakać nieprzestanie / ja się tam dostałam nic mi niezrobili / czego nieumiałam to mię nauczyli / sędzia mię nauczył pisać i rachować / a pan Prokurator ukraść dobrze z chować / drzwi się odpierają do Sądu wołają / a tam Ojciec z matką smutnie spoglądają / curuś moja curuś twoje długie włosy / ty siedzisz w więzieniu w polu kwitną kłosy"


"jestem sobie junak młody krew gorąca we mnie bije / mam dziewczynę ulubioną która dla mnie żyje / ona ładna ona tłusta całowałem ja jej usta / i sposobu używałem i drabinkę przystawiałem / drapka pękła a ja spadłem i całusa nie ukradłem / ona musi pokryjomu żebym przyszedł do jej domu / tylko jasiu cicho stąpaj i podkuwkami nie zabrząkaj / bo tam stary śpi w komorze jak usłyszy nie daj Boże". Ostatecznie stary się budzi i bije Jasia. On idzie do wojska, a tłusta Kasia jest w ciąży.

"wypijemy litra jeszcze jednego / jakże niemam pić i wesołym być / kiedy w moim domku niema kto robić / wracam do domu niemam koszuli / a moją żoneczkę kochanek tuli / wracam do domu kosiarze koszą a moją żoneczkę na rękach noszą i koniec".


Dom z flakonikiem był zamknięty, ale zrobiłam kilka zdjęć przez szpary. Widać było jeden, ale bardzo ładny fant - jakąś buteleczkę ze złotym płynem.




Gdy pierwszego dnia wycieczki nocowałam w Krakowie, wpadłam do Kossakówki. Niedawno czytałam biografię Simony Kossak i jest tam pełno opisów tego miejsca z czasów, gdy jeszcze żyło. Teraz powstały w połowie XIX wieku budynek jest zamknięty i zaczyna się jakiś remont. Jak wynika z relacji netowych, wcześniej obiekt był możliwy do zwiedzenia. W biografii Simony Kossak przewijają się opowieści o pięknym ogrodzie pełnym ptaków, który zainspirował ją do życia w Puszczy Białowieskiej, ale też o tym, że w tym domu straszy. Nie miałam okazji tego sprawdzić.





Nigdy wcześniej nie byłam na Giewoncie i postanowiłam to nadrobić. Myślałam sobie, że skoro latem ustawiają się tam kolejki, to nie może być trudne. Ale jak się okazało, nie do końca tak jest. Wybrałam sobie trudniejszą trasę od Doliny Strążyskiej, znacznie mniej uczęszczaną niż ta od Hali Kondratowej. Trasa: Dolina Strążyska - Siklawica - czerwonym szlakiem na Przełęcz w Grzybowcu - Giewont - przełęcz pod Kopą Kondracką - schronisko na Hali Kondratowej - Kalatówki - Ścieżka Nad Reglami - Sarnia Skała - Strążyska. Tuż po godzinie 6 rano w Strążyskiej byłam tylko ja. Nie padało, ale niebo zakrywały chmury. Doszłam do nieczynnego barku na końcu doliny i wciąż byłam sama.Na drzwiach zobaczyłam napis: "Czynne od skowronka do sowy". Ktoś dopisał - "Sowa odleciała".










Podeszłam sobie do wodospadu Siklawica na końcu doliny. Nigdzie tak bardzo nie było widać tegorocznej suszy, jak tam. Wodospad praktycznie przestał istnieć:


No i zaczęłam przymierzać się do czerwonego szlaku na Giewont. Kłopot był w tym, że poza mną nikt najwyraźniej nie zamierzał około godziny siódmej rano tak się wysilać. A choć na przykład w Puszczy Kampinoskiej z założenia jestem praktycznie zawsze sama w lesie przez kilka godzin, tak tutaj dochodzi kwestia niedźwiedzi i w ogóle tego, że to góry, trudniejszy teren. No ale co robić, weszłam do lasu grozy i wspinałam się pomału, myśląc, ze poczekam chwilę i może ktoś będzie szedł.


No i szczęśliwie jakaś para ludzi też szła. Kawałek za mną, więc i oni, i ja byliśmy jakby sami, a nie aż tak ;> To podejście przez las do Przełęczy w Grzybowcu, zajmujące może godzinę lub trochę mniej, jest faktycznie dosyć męczące.


Potem wyłaniają się już widoki i od razu robi się lżej. Człowiek skupia się na tym, co widać, a nie na samym wspinaniu się pod górę.



 Szczyt Giewontu był już nieco bliżej. Z Zakopanego wydaje się jakiś prawie niemożliwy do zdobycia dla zwykłego człowieka:>




Zaczęło niespodziewanie wychodzić słońce. Potem pojawiało się zza pędzących coraz szybciej chmur raz po raz, co dawało podobny efekt, jak w zeszłym roku na Śnieżce.


Prawie jak w Machu Picchu;>


Przed wycieczką czytałam sobie na różnych stronach w necie opis trasy, więc poznałam tak zwaną Szczerbinkę, która miała być najtrudniejszym momentem szlaku od Strążyskiej. Cóż, nie uwzględniłam tego, że samo podejście pod szczyt to już po prostu odrębny szlak;>


Tak wygląda Szczerbinka już po jej przejściu. Siedzi na niej jedna z dwóch osób, które poza mną szły tego poranka od Strążyskiej.


Dalsza droga prowadziła na tak zwane Siodło, przełęcz za Małym Giewontem.






Tutaj trzeba było nadal kierować się szlakiem czerwonym w kierunku ostatniego przystanku przed podejściem na sam szczyt.



Siodło pomału zostaje w dole, zaraz będzie końcówka szlaku i szczyt:


Chmur było dużo, pędziły przez pobliską Kopę Kondracką. Gdy spojrzało się w drugą stronę, raz na jakiś czas odsłaniał się krzyż na Giewoncie, nagle dziwnie blisko.










Kolejne ławeczki, jeszcze pusto, tylko ja i tamte osoby, kolejne grupki dochodziły dopiero od strony przełęczy pod Kopą Kondracką.







Najpierw szło się dosyć normalnie, a widoki skał przykrytych częściowo chmurami były coraz lepsze.






No i nagle zobaczyłam to:> Tak, pewnie całą Polska poza mną wiedziała, ze na Giewoncie są łańcuchy. Kiedyś chyba już po czymś takim szłam, ale już niewiele z tego pamiętałam. Jako nizinny ceper myślałam, że to będzie coś jak poręcz przy schodach. Poręcz jest, ale gdzie te schody?


Krok po kroczku doszłam jednak na sam szczyt:>







Przepaście, mało miejsca... jak ci ludzie w klapkach, tenisówkach, z dziećmi i tak dalej dają radę? Nie spodziewałam się czegoś takiego, myśląc, że tak popularne miejsce nie może być trudne. Musiałam poprosić o radę kogoś bardziej obeznanego z łańcuchami, żeby wiedzieć, gdzie na przykład czasami postawić stopę i nie zlecieć stamtąd. Dziękuję i pozdrawiam:> Ostatecznie zeszłam w dół, ale nie było to dla mnie zbyt proste. Pomijając konieczność chodzenia po samej, czasem stromej skale, jest jeszcze problem strasznego wyślizgania kamieni. W deszczu, nie mówiąc o śniegu, chyba nie dałabym tam rady. Mam nadzieję, że kiedyś tam wrócę i nauczę się dobrze chodzić po takich miejscach:>






Potem zgodnie z planem schodziłam od Przełęczy Kondrackiej w dół, do schroniska na Hali Kondratowej. Byłam jedyną osobą, która szła w tę stronę, za to od Kalatówek szedł już tłumek ludzi. Oczywiście w najrozmaitszych butach, czasem nawet bez swetrów. Bardzo mnie to dziwiło, jak ci ludzie dają radę, a najbardziej ci, którzy bardzo późno wyruszali w góry - takich było pełno.









Na poprzednich wycieczkach słyszałam plotkę, że po Hali Kondratowej chodzi niedźwiedzica z młodymi. Między innymi to skłoniło mnie do wyboru Strążyskiej jako miejsca samotnego porannego startu;> Potem na jakiejś tatrzańskiej Facebookowej grupie ktoś wrzucił zdjęcia tych misiów, podchodzących pod schronisko. Wyglądały na strasznie chude i wygłodzone. Ktoś słusznie zauważył, że przypominały hieny. Nie zmienia to faktu, że wolałabym nie spotkać na szlaku nawet najszczuplejszego niedźwiedzia świata:>


Wracając do opisanej w poprzednim odcinku przygody z ucieczką moją i współwspinaczy przed rykami dobiegającymi z lasu, potem sprawdzałam w necie, jak brzmią odgłosy wydawane przez jelenie. Bardzo możliwe, że to były one, choć na żywo brzmi to tak, jakby odzywał się co najmniej yeti, a nie zdawałoby się poczciwy jelonek. Mając w pamięci to, co wtedy powiedzieli mi ludzie na szlaku na Czerwone Wierchy, słuchałam bardzo podobnych ryków już po powrocie, w Puszczy Kampinoskiej. Dobiegały rano z okolic Granicy, a potem wsi Pindal, były dosyć podobne do tego, co słyszałam w Tatrach. Potem zresztą w kampinoskim lesie pierwszy raz w życiu widziałam z bliska pięknego, wielkiego jelenia, sprawcę tych ryków. Ale póki dochodziłam do Hali Kondratowej:




Zjadłam tam jakieś piernikowe ciasto, walcząc z wszechobecnymi osami. Na Hali Kondratowej jest wyjątkowo dużo tych charakterystycznych liliowych kwiatów i to chyba przez to jest też inwazja denerwujących os. Potem ruszyłam w stronę Kalatówek, a stamtąd na Ścieżkę nad Reglami, w kierunku Strążyskiej. Mijało się już całkiem sporo ludzi, coraz więcej. A także owiec:> Te z okolic Kalatówek bardzo głośno dzwoniły dzwonkami, a jedna cały czas uciekała w choinki.








Po drodze wstąpiłam jeszcze na Sarnią Skałę. Stamtąd widać Giewont w całej okazałości. Dziwne, że ja tam weszłam:> A trasa od Sarniej Skały do Strążyskiej okazała się mordęgą i to nie tylko z powodu coraz większej ilości wszelakich ludzi. Kamienie były tak wyślizgane, że nawet w dobrych przecież butach nie dało się zrobić normalnie ani jednego kroku. A wcale nie lało przez cały dzień, utrzymywało się tam tylko małe błotko, ale te głazy są już wyślizgane same w sobie.






A tak wyglądał Giewont z perspektywy Zakopanego, gdy tylko tam przyjechałam:>


Na koniec coś z pierwszego dnia wycieczki, gdy jechałam w kierunku Krakowa, gdzie miałam pierwszy nocleg. Zerknęłam na Ojcowski Park Narodowy i na zamek w Pieskowej Skale, teraz w remoncie.




Maczuga Herkulesa:




Od parkingu w Ojcowie poszłam kilka kilometrów szlakiem w kierunku tak zwanej Bramy Krakowskiej, zataczając pętlę dwoma różnymi szlakami.
















c.d.n.