środa, 29 lipca 2015

Opuszczone miejsca środkowego Mazowsza część 1

W tym regionie bywałam jeszcze podczas wczesnowiosennych wycieczek, gdy bardzo rano na polach leżał szron. Potem odwiedzałam kolejne miejsca latem. Metoda - ta co zwykle. Spisywanie nazw wsi i gmin, układanie trasy tak, by zatoczyć kółko i potem objeżdżanie, wpisywanie do nawigacji kolejnych miejscowości, wypatrywanie opuszczonych chat. W pierwszym odcinku cyklu pokażę jeden z najlepszych kąsków w mojej wiesiexowej karierze;> Wizytę w Diabelskim Domu, z powodu zarazem groźnej i głupiej przygody, przypłaciłam co prawda jedną z bardziej bolesnych kontuzji, ale o tym potem.




Diabelski dom znalazłam w czerwcu. Byłam już po jakichś pięciu godzinach objazdówki, podczas których miałam tylko jedno niezłe trafienie, a do tego mnóstwo błądzenia i zawracania. Do tej wsi trafiłam z powodu bezradności wobec nawigacji, uparcie wyprowadzającej mnie w piaszczyste lasy, gdzie stały same domki letniskowe, strzeżone przez wkurzone psy i miastowych, grillujących właścicieli. W końcu zrezygnowałam z przejechania przez ten lasek i wróciłam na asfaltówkę. Trafiłam do małej wsi  i po jakimś czasie zobaczyłam ten budynek:


Sam w sobie wyglądał porządnie, ale latem zarośnięte podwórko stanowi dobrą wskazówkę, choć często też trudną do pokonania przeszkodę. Zwłaszcza dla alergika, którym niestety jestem. Zaparkowałam na minipoboczu i gdy tylko wygrzebałam się z autka, przepasawszy się aparatem i torebką z rzeczami typu telefon i dokumenty (na wiesiexie koniecznie trzeba je mieć w malutkiej nerce czy torbie zawsze przy sobie, zwłaszcza telefon), z chatki obok od razu wyjrzała zaciekawiona sąsiadka. Jak zwykle zaczęłam od powitania i wyjaśnienia, że robię zdjęcia starym domom. Spytałam, czy ten jest opuszczony, bo tak mi się wydaje. - Na tej posesji hula diabeł - odpowiedziała sąsiadka. Tak, potwierdza, dom od kilku lat jest zupełnie opuszczony. Aktualna właścicielka gdzieś tam mieszka, ale w ogóle się nie interesuje. Nie dogadam się z nią, bo "jest po Cyganie":> - Tu się chłop utopił w studni. Nic mi nie powiedzieli, życie mi zatruli - mówiła sąsiadka. - Pójdę się rozejrzeć - stwierdziłam i ruszyłam przez dziurę w płocie, choć jak się potem okazało, brama była otwarta. Na podwórku - faktycznie studnia grozy, w której ponoć "utopił się chłop". Taka ciekawostka - teraz wrzucając odcinek, widzę, ze zdjęcie wnętrza studni ma numer 6066;>



Zajrzałam do środka przez wybite okno.


No zatkało mnie:

W środku, mimo banalnego dostępu, było dosłownie wszystko. Kompletne wyposażenie. Przypominało mi to mój strzał sprzed jakiegoś roku w okolicy kochanej Puszczy Kampinoskiej. Gdyby nie rozmowa z sąsiadami, może bym się wycofała, myśląc, że to zamieszkały, choć zdewastowany od zewnątrz pod paroma względami budynek. Delikatne ślady dewastacji (w następnym pomieszczeniu będą już bardziej oczywiste, choć wciąż delikatne) i nie tylko zachowany układ pomieszczenia, ale też trwające bez zmian szczegóły:


Świetnie zachowany domowy "ołtarzyk". Nad nim stare zdjęcie chłopca:




Klasyczny żyrandol, widziany już przeze mnie wiele razy w opuszczonych mazowieckich domach. Łuszczący się sufit, pomału odchodzące tapety, minimalne zaczątki bałaganu:






 










 







W domu były trzy pomieszczenia. Jedno z nich to mała izba - wąska kiszka, w której zmieściło się łóżko, stolik nocny, święty obraz i nietypowa lampa jak latarenka - z sercem. Obok na ścianie pamiątkowe zdjęcie jakiegoś faceta z wąsami. Najwyraźniej z wojska.








No i potem weszłam do dawnej kuchni, połączonej z pokojem dziennym. Tam miała miejsce przygoda. Podejrzewam, że zawiniła wiesiexowa euforia. Robiłam zdjęcie za zdjęciem. Gdyby ktoś mnie spytał przed wejściem do opuszczonego budynku, czy na pewno nic mi się nie stanie, to bym odpowiedziała, że mam doświadczenie i zawsze uważam. No bo niby tak jest. Nie wiem, jak mogłam wpaść do tej wielkiej dziury w podłodze, ale tak się stało :> Stałam obok stołu pod oknem. Wielki huk, łomot, nagle byłam w piwnicy czy jakimś schowku na dole. Nie pamiętam w ogóle samego momentu utraty gruntu pod nogami, mgliście kojarzę, jak się wygrzebywałam po jakichś meblach, koszykach. Czy było głęboko? Nie wiem, ale na pewno nie bardzo, bo wyszłam. Najpierw sprawdziłam, czy aparat jest cały i w szoku robiłam zdjęcia stolika. Myślałam, że zapadła się pode mną podłoga, ale chyba po prostu wleciałam do tego, co już było, choć może powiększyłam dziurę grozy? :> Jakoś nie mam ochoty wracać i sprawdzać. Dopiero po paru godzinach, jak po wypadku samochodowym, zaczęły boleć mnie plecy i kiedyś złamany obojczyk. Coraz bardziej. Następnego dnia wylądowałam na prześwietleniu tego, co się dało - na tyle, żeby mnie za bardzo nie napromieniowali. Jak się ostatecznie okazało, niczego nie złamałam, byłam tylko poobijana. Ale wiadomo, mimo wszystko było warto! :>






 













c.d.n.