czwartek, 8 października 2015

Opuszczone miejsca w Małopolsce i Tatry, część 6

Domek z rozmytymi zdjęciami rodzinnymi, zniszczony mały pałacyk z pięknymi pozostałościami, a także deszczowa wyprawa do Smreczyńskiego Stawu i na Przełęcz Iwaniacką oraz wycieczka z halnym na Rakonia  i Grzesia, czyli przygody w Tatrach podczas złej pogody.




Domek z rozmytymi zdjęciami stał sobie na poboczu pewnej bardzo ruchliwej drogi, osamotniony, bez innych budynków w bezpośrednim sąsiedztwie. Postanowiłam zaparkować na okolicznym, szczęśliwie szerokim podjeździe do jakiejś posesji i szybko zerknąć co i jak.


W środku zobaczyłam niebieskie ściany i makatkę. Uwielbiam makatki:> Bardzo możliwe, że przynajmniej część z nich to unikaty. Podczas kolejnej trasy, na Podlasiu, weszłam do pewnego domu za zgodą właścicielki, a ona opowiedziała mi, że jedna z makat, dokładnie tego typu, była haftowana właśnie przez nią. Mogą być to więc nie wytwory fabryczne, tylko autentyczne, haftowane przez dawnych mieszkańców makatki.



W kolejnej izbie - równie klasyczny minidywan na ścianę, a poza tym duża dewastacja. Ale jak wiadomo, nie można wychodzić z obiektu po wstępnym rozglądaniu się. Trzeba koniecznie rozgarniać warstwę śmieci i szmat na podłodze, bo to tam są skarby.






Najpierw znalazłam ten grzebyk powyżej i pracowicie spisywane tabelki dotyczące mleka sprzed prawie pół wieku.



Zarówno na podłodze w tej izbie, jak i w tej z makatką, można było odgrzebać jeszcze ciekawsze skarby. Pojawiły się stare zdjęcia rodzinne typu komunijnego, jeden z lepszych fantów.


"Kochanej cioci Danusi wujciowi Ignasiowi - mały Marcinek". Chyba za "małego Marcinka" rodem z Wadowic pisał to jednak ktoś dorosły;>





Zdjęcie Jana Pawła II. Wcześniej znalazłam taki fant, to znaczy wykonaną przez mieszkańców fotografię papieża, w powiecie węgrowskim.


Bardzo mi się spodobały te zdjęcia. Są zamoknięte i rozmyte,  przez to wyglądają jak zdjęcia duchów albo coś zrobionego specjalnie w taki sposób:>







W znalezionym na podłodze zeszycie - różne wykroje. Ktoś sam robił sobie ubrania, a nawet plecaki.



Na tym zdjęciu niestety nie było daty, ale widać, ze jest bardzo stare i na pewno ma co najmniej pół wieku, jeśli nie więcej. Góralska rodzina w strojach ludowych.



Kartka od "wycieczkowicza":>




Kolejny przypadek wyjazdu z Małopolski do USA (pisownia oryginalna) : "U.S.A. [..?] 1987 r.  Kochana mamusiu! Jak w cudowny dzień majowy, pączek róży się rozwija, niech Ci w Dniu Twoich Imienin, Szczęście, radość i Bóg sprzyja. Kochający i bardzo ztęskniony syn Adam".




Mały pałacyk namierzyłam jeszcze przed trasą. Zawsze staram się znaleźć porzucone zabytki w regionie, do którego jadę. Obiekt wydaje się być w trakcie tak zwanego wiecznego remontu. Neogotycka budowla powstała w XIX wieku. Przed wojną był tu między innymi szpital dla nerwowo chorych. Podczas okupacji w budynku mieściła się kwatera Niemców, po wojnie w pałacu powstało technikum przyrodnicze.


W środku duża dewastacja, ale i wciąż piękne pozostałości architektoniczne na piętrze. Na parterze najpierw pokazuje się taki widok:


Krętymi schodami weszłam na górę:



Piękne zdobienia drzwi, szczęśliwie nie rozkradziony piec kaflowy:


Wszystko to jednak stopniowo niszczeje. Nie do wszystkich pozostałości mogłam bezpiecznie podejść.







Dwór "Stara Baśń" to już niestety tylko malownicza ruina. Powstał w połowie XIX wieku. Po wojnie była tu rolnicza spółdzielnia produkcyjna. "Stara Baśń" to nazwa ośrodka kolonijnego, jaki potem powstał w dworku.  Jeszcze niedawno dało się tu podobno znaleźć pojedyncze ciekawe fanty. Dziś dewastacja jest już bardzo daleko posunięta. W 2012 roku wybuchł pożar, który najwyraźniej przypieczętował losy dworu.



Obiekt jest niebezpieczny. Nie warto wchodzić do środka. Są jakieś pojedyncze przedmioty, ale więcej, niż pokazuję, chyba nie da się już z tego wyłuskać. Ryzyko dla następnych osób nie ma już więc sensu, o ile czegoś nie przegapiłam - ale nie sądzę, stan obiektu raczej to wyklucza. Mimo wszystko po drodze warto tam skręcić, choćby dla wyglądu zewnętrznego budynku - ponury dwór z nazwą wciąż widoczną na frontowej ścianie, otoczony zaniedbanym parkiem.







Kiedy tylko przyjechałam do Doliny Kościeliskiej, u której wylotu nocowałam przez ponad tydzień, lał deszcz. Na następny dzień miałam zaplanowaną rozgrzewkę, czyli przejście do Doliny Chochołowskiej z Ornakiem po drodze. Oczywiście okazało się, że te plany trzeba było trochę zmienić przez pogodę. Następnego dnia wyruszyłam na szlak około szóstej rano. Ulewa była straszna, więc od razu założyłam nie tylko kurtkę, ale też plastikową pelerynę i na siebie, i na plecak. Denerwujące jest takie maszerowanie w deszczu. Wyjęcie każdego drobiazgu z plecaka staje się problemem, bo jest ta peleryna. No ale szłam.










Tak było w Dolinie Kościeliskiej poprzedniego dnia, po południu, gdy tylko przyjechałam i wybrałam się na pierwszy spacer:













Doszłam do końca Kościeliskiej i zaczęłam wspinać się do Smreczyńskiego Stawu. Na szlaku nie było nikogo poza mną. Cały czas strasznie lało. Plusem tej sytuacji był fakt, że szeleszcząca wokół mojej głowy peleryna zagłuszała wszelkie podejrzane dźwięki typu ryki z lasu;> Doszłam do Smreczyńskiego, a tam oczywiście pusto. Bardzo dawno temu uciekałam stamtąd przed rykami:> Tym razem było słychać tylko chlupanie deszczu.





Podczas schodzenia do doliny wciąż nikogo nie spotkałam. Za to gdy otworzyłam drzwi schroniska na Polanie Ornak, zobaczyłam pełno ludzi. Najwyraźniej większość z nich tam nocowała. Mieli klapki i powoli jedli śniadanie, a była już prawie dziewiąta rano. Czekali na poprawę pogody? Przecież i tak tego dnia nie było na to szans.


Wypiłam herbatę, zjadłam trochę czekolady i ruszyłam na Iwaniacką Przełęcz - znów sama. A tam las grozy i ulewa.







Już prawie przy samej przełęczy spotkałam jedną osobę - jakiegoś faceta, który żwawo pomykał w stronę Kościeliskiej w krótkich spodenkach.



Tak, na Iwaniackiej Przełęczy też nie było żywego ducha i wiąż lało. Postanowiłam mimo wszystko spróbować wejść na Ornak.



To dopiero las grozy! Mgła, cisza, nie licząc chlupiącego deszczu. No ale jakoś szłam.



Weszłam w kosodrzewinę i szybko stało się jasne, że widoczność pogarsza się z każdą chwilą i leje coraz bardziej.








Było coraz gorzej. Deszcz zamienił się w śnieg, widoczność spadała z każdą chwilą. Weszłam chyba jakoś do połowy Ornaka, licząc od przełęczy, ale to już nie były przelewki. Uznałam, że nie mam na tyle doświadczenia, żeby sobie poradzić w razie jeszcze większego pogorszenia widoczności i zaczęłam schodzić z powrotem na przełęcz. Poniżej ostatnie zdjęcie, jakie tam zrobiłam, nawet jeden płatek śniegu wyszedł:> Potem nie miałam już do tego głowy, bo widziałam parę kosodrzewinek przed sobą i skupiłam się na tym, żeby cało zejść w dół.



Cóż było robić, złaziłam do Doliny Chochołowskiej przez Dolinę Starorobociańską. Było jedno, może kilkunastosekundowe przejaśnienie, a tak wciąż ulewa...





Już bliżej Chochołowskiej zaczęli się pojawiać ludzie. Prawie wszyscy mieli na sobie peleryny. Moja była przezroczysta, inni kupili te grubsze, zwłaszcza żółte, z kapturami typu ku klux klan. Wyglądali właśnie jak członkowie ku klux klanu albo jak leśne krasnoludki. Ale ja w mojej nadwyrężonej pelerynie nie prezentowałam się wiele lepiej. Wszyscy wyglądaliśmy dosyć głupio:>





Gdy wychodziłam już z Chochołowskiej, na chwilkę się przejaśniło. Tylko na chwilkę, po chwili znów lało. Następny dzień był piękny, wycieczkę pokażę w ostatnim, ósmym odcinku z tej trasy



Wycieczka z Doliny Chochołowskiej na Rakoń, a także niedoszła wycieczka na Wołowiec, była moją ostatnią górską wyprawą podczas małopolskiej trasy. Dzień zapowiadał się pięknie, więc cieszyłam się na wspinaczkę. Nie miałam żadnych wątpliwości, że wejdę na Wołowiec. Pamiętałam trochę tę trasę z dzieciństwa, chciałam ją powtórzyć, ale w odwrotnym kierunku, zaczynając od Grzesia. Na razie szłam sobie Chochołowską:






Po wypiciu herbaty i posileniu się czekoladą w schronisku zaczęłam wspinaczkę. Na Grzesia szła o tej wczesnej porze jeszcze jedna osoba. Na mojej mapie - wcale nie jakiejś starej - zaznaczono możliwość przejścia od Bobrowieckiej Przełęczy osobnym szlakiem. Weszłam więc na tę przełęcz, na szczęście to tylko parę minut od zwykłego żółtego szlaku. W międzyczasie zauważyłam, że wiatr wieje jakby silniej.



No a tam same słowackie tablice i zero szlaku na Grzesia. Okazało się, że jednak jedyne dojścia teraz to szlak żółty. Wróciłam więc na niego. W międzyczasie zauważyłam, że wiatr zamienił się w wichurę.



Gdy wyszłam na otwartą przestrzeń, wiatr nagle przewrócił mnie na ziemię. No tego jeszcze nie było. Chwyciłam się kosodrzewiny. To nie była wichura, tylko jakieś tornado. A jak się potem okazało, halny. Podeszłam, jeśli można to tak nazwać, za kolejne kosodrzewiny. W międzyczasie zagadałam do kogoś, kto szedł już od strony przeciwnej. Ten facet powiedział, że na Rakoniu wieje niesamowicie i że zrezygnował z wejścia na Rohacze.


Za kosodrzewiną siedział kolejny wspinacz. Też się schował. Wyglądał na wytrawnego turystę, co mnie pocieszyło, bo może jakby co, to będzie wiedział, co robić. Poczęstował mnie ciepłą herbatą i tak siedzieliśmy, zakładając nowe warstwy ubrań. Gdy eksperymentalnie wychynęłam zza kosodrzewiny, żeby zrobić zdjęcie, wichura była jeszcze gorsza. Ale drugi wspinacz, jak się okazało Tomasz z Gdyni (pozdrawiam!), powiedział, żebyśmy spróbowali iść dalej, bo może tylko tu aż tak wieje. Przekonały mnie zwłaszcza argumenty, że jest medykiem i ma zegarek z gps oraz często bywa w Tatrach:> Miał nawet jakieś specjalne przyrządy, dzięki którym mógł pić ciepłe napoje przez rurki od razu z plecaka. Postanowiłam spróbować, no bo w końcu nieźle mi się trafiło, z kimś takim nie zginę:> Jak widać, nie zginęłam.

Wyszliśmy zza kosodrzewiny, gdy wiatr na chwilę jakby odpuścił i weszliśmy na Grzesia:


 Zaczęliśmy iść tak zwanym Długim Upłazem. Owszem, wiało strasznie, ale dało się ustać. Poszliśmy jakąś dróżką bokiem Długiego Upłazu, a nie po bożemu szczytem, żeby tak nie wiało.






Byliśmy już prawie na przełęczy pod samym Rakoniem. Nagle stało się coś, czego w życiu nie zapomnę. Znowu zaczęło ekstremalnie wiać. Potem wyczytałam gdzieś, że halny dochodził nawet do 120 kilometrów na godzinę. Trzymałam się trawy, żeby nie zwiało mnie z góry. Schowaliśmy się za zboczem, bo wychylić się stamtąd nie dało. No i co teraz? - Jest hardkorowo, jeszcze aż tak nie miałem - powiedział Tomasz z Gdyni. No nieźle. Wciąż trzymałam się trawy i myślałam sobie, że nie wiem, jak stąd zejdę. Współwspinacz zapytał, czy się boję i powiedziałam, że tak. On coś odpowiedział, ale wichura wszystko zagłuszyła, może i dobrze. Trzeba było i tak krzyczeć do siebie. Ustaliliśmy, że pójdziemy dalej, bo za Rakoniem będzie można zejść w dół zielonym szlakiem. To znaczy ja będę mogła tam zejść, bo on chce iść dalej. Potem zresztą faktycznie poszedł.


Wyszliśmy zza graniowej kryjówki i wichura znów przyginała do ziemi. Trzymając się siebie nawzajem, przeszliśmy na szczyt Rakonia, nie wiem jak. Zajęło nam to mnóstwo czasu, nie wiem ile, a to był już mały kawałek. Trzeba było odwracać głowę, żeby móc oddychać. Miałam kurtkę i polar, ale wiatr jakoś przenikał przez to wszystko. Nie był sam w sobie zimny, ale powodował odczucie zimna po jakimś czasie. Zdałam sobie sprawę z tego, że nie mogę normalnie mówić, bo mam tak zmarzniętą twarz. No jeszcze czegoś takiego nie przeżyłam. A to wszystko na banalnym Rakoniu, a nie niewiadomo gdzie.


Na Rakoniu zobaczyliśmy jakąś parę ludzi. Trzymali się słupka wysokościowego. Tablica słowacka obok została przewrócona. Ja też chwyciłam się słupka, bo przy mojej masie czterdziestu paru kilogramów to chyba była konieczność. Wrzeszczeliśmy coś do siebie nawzajem. Powiedziałam tym nowym ludziom, żeby schodzili ze mną szlakiem zielonym i zgodzili się, więc nie musiałam robić tego sama. Na przełęczy było już lepiej, to znaczy dało się normalnie stać bez trzymanki.




Zaczęłam więc schodzić.



Po drodze zobaczyłam zbieraczy jagód gdzieś na zboczu góry. Halny ich najwyraźniej nie odstraszał, ale na zboczu nie było już przecież żadnego porównania z tym, co na górze.

W międzyczasie okazało się, że jedną z tych dwóch schodzących ze mną osób boli noga i zdecydowałam się iść swoim tempem, choć sama. No i co usłyszałam w lesie, poza wichurą? Tak, znowu dziwne ryki, pewnie jeleni, a może niedźwiedzi. Oczywiście byłam tam kompletnie sama. Hm, co jeszcze, może spadnie na mnie jakiś meteoryt albo zza drzewa wyjdzie yeti? Część szlaku zielonego z powrotem do Chochołowskiej przebyłam biegiem, na szczęście nie wywalając się.  Na dole wiało o wiele mocniej, niż w tym samym miejscu przed rozpoczęciem wspinaczki.



Położyłam się na polanie w trawach i jakąś godzinę dochodziłam do siebie po tym wszystkim. Kiedy zbiegałam zielonym szlakiem, krążyły mi po głowie myśli, że mam dość i może to nie dla mnie. Cóż, po powrocie od razu zaczęłam oglądać wszystkie możliwe filmiki o Tatrach, wyszukiwać grupy, zdjęcia, robić plany i tak dalej. Wygląda więc na to, że jednak nie mam tego dosyć:>


c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz