Opuszczony XIX-wieczny dom znalazłam podczas małej objazdówki wiejskiej. Jak już parę razy tu pisałam, moja metoda polega na wyznaczeniu sobie regionu do zwiedzania, następnie spisaniu z map Google nazw wsi tak, by tworzyły pętlę i następnie objeżdżaniu ich przy pomocy nawigacji. Pomocne przy tym jest spisywanie gmin, w jakich leżą czasem bardzo małe wsie i przysiółki. Nawigacja często nie wyłapuje nazw miejscowości inaczej, niż jako "ulica", kategoria pojawiająca się już po wybraniu nazwy gminy jako miasta lub wsi. To taka metodologiczna dygresja;> Dom zobaczyłam z samochodu, stał pośrodku miejscowości wśród zamieszkałych i zadbanych posesji. Wybite szybki wskazywały na opuszczenie, choć nawet taki znak bywa w rzadkich przypadkach zawodny.
Obeszłam budynek naokoło, a widząc przyglądającą mi się sąsiadkę, pierwsza do niej zagadałam. Warto to robić. Mam o tyle wygodnie, że zdecydowanie nie wyglądam na bandytę z łomem, ale warto przedstawić się i powiedzieć, co się robi i o co nam chodzi. Czasem słyszy się, jacy to mieszkańcy polskiej wsi są zamknięci na obcych, podejrzliwi i niegościnni, a ja w zdecydowanej większości przypadków doświadczam czegoś wręcz przeciwnego. Zazwyczaj spotykani mieszkańcy są mili i pomocni. Zdarzało się, że sami informowali mnie o innych opuszczonych obiektach w okolicy, przeważnie chętnie opowiadają o historii budynków. Ale do rzeczy. Tym razem sąsiadka,starsza pani, na pytanie o to, czy to jej dom, wskazała innego sąsiada jako właściciela. Czasem nie chce mi się poświęcać i chodzić po domach, ale w tym przypadku coś mi mówiło, że warto. Zadzwoniłam więc do drzwi tamtych ludzi. Powiedzieli, że to wcale nie ich dom. Widocznie sąsiadce coś się pomyliło. Ale za to rozjaśnili sprawę. Jak dla nich mogę wchodzić i nikt nie będzie mi przeszkadzał. Właściciele dawno temu wyjechali do Ameryki. Dom się rozpada, podłogi są spróchniałe. No to poszłam, licząc na to, że tym razem nie wpadnę do żadnej dziury. Wejście określiłabym jako średnio trudne. Jak zwykle nie zmieniałam i nie niszczyłam niczego. Jeśli wejście do obiektu wymaga choćby przedarcia folii na oknie, nie wolno tego robić, żeby stało się zadość zasadom wiesiexu:> No więc stało się zadość i po chwili zobaczyłam, że było warto się pogimnastykować:
Jaka piękna rzeźbiona belka stropowa:
Na ścianie wisiało między innymi zdjęcie w ozdobnych ramkach. Ktoś wypisał na nim datę - 1895. Na zdjęciu - kobieta i mężczyzna w góralskich strojach, przy nich chłopiec w jakimś mundurze. Ciekawe, kim byli ci ludzie. Pewnie to jacyś przodkowie dawnych mieszkańców. Potem okazało się, że nie jest to jedyny XIX-wieczny przedmiot znaleziony w tym domu.
W przedsionku między tym a kolejnym pomieszczeniem - klasyczna makatka z jeleniem. Makaty tego typu, czyli z bardzo podobną kolorystyką i motywami, widywałam w opuszczonych domach na Mazowszu, w tym w Puszczy Kampinoskiej i na jej obrzeżach, ale nie tylko.
W drugim pomieszczeniu - galeria pięknych świętych obrazów na ścianach, umeblowanie mocno już zdekompletowane.
Znów jeleń:> Wisiał na ścianie do góry nogami, ale go na chwilę odwróciłam.
Na stoliku stojącym w ciemności pod ścianą zauważyłam starą, grubą książkę o formacie mniejszym od zeszytu szkolnego, ale większym od typowego, małego modlitewnika. Przeniosłam ją na chwilę na parapet, do dziennego światła. Otworzyłam książkę i zobaczyłam datę wydania - 1868!
Najwyraźniej był to modlitewnik zakonny dla zgromadzenia franciszkańskiego: "Reguła i Brewiarzyk Tercyarski dla Braci i Sióstr III-go Zakonu św. O. Franciszka u św. Anny roku 1868". Na dalszych stronach - jakieś rysunki, jak gdyby ktoś ćwiczył rysowanie jakiegoś symbolu i pełniejsza nazwa publikacji: "Reguła i brewiarzyk tercyarski to jest sposób życia i modlenia się dla Braci i Sióstr III-go Zakonu świętego ojca Franciszka Serafickiego nie pod klauzurą zakonną mieszkających z dodatkiem różnych stosownych nauk i nabożeństw. Książka modlitewna zebrana i ułożona w klasztorze u św. Anny o. franciszkanów Prowincyi św. Krzyże, dla pożytku zbawiennego tych, którzy ten Zakon przyjmują. Z pozwoleniem Zwierzchności Duchownej. Egzemplarz dla kobiet" U świętej Anny na Szlązku. Drukiem i nakładem T. Heneczek w N. Piekarach 1868".
"Nie pod klauzurą zakonną mieszkających"? Podobno faktycznie w Kościele istnieje forma tak zwanego życia konsekrowanego świeckich, może był to modlitewnik właśnie dla takich osób. Mimo, że miał to być "egzemplarz dla kobiet", na następnych stronach pojawia się imię Jan. Ciekawe, że w "formularzu", który jak byśmy dziś powiedzieli "personalizuje" modlitewnik, wydrukowano początek daty "187..":
Cóż, nie można zabierać niczego z opuszczonych miejsc. A trzeba się mimo wszystko spieszyć podczas robienia zdjęć, bo kto wie, co może zawalić się na głowę lub kto się pojawi znienacka. Tymczasem ta książka wydawała się być świetna, przynajmniej dla mnie, z powodu tego starodawnego stylu. "Uwaga. Dni świętalne i powszednie, Ruchome tak zowiemy, że się co rok w innych dniach obchodzą; a to zależy od dnia Wielkiejnocy czyli dorocznej uroczystości Zmartwychwstania Pańskiego, która obchodzi się zawsze do pełni tego światła księżycowego, którego nów przypadnie między dniem ósmym Marca a 5-tym Kwietnia, pierwszym z tych dni ruchowym jest niedziela Starozapustna". Już jedno takie zdanie brzmi super:>
"Brewiarzyk Tercyarski" wylądował zatem z powrotem na stole po tych paru chwilach czytelniczej eksploracji, a ja wyszłam, czy raczej wygramoliłam się z tego jakże wartego gramolenia się budynku.
Większość czasu podczas tej prawie dwutygodniowej wycieczki spędziłam po prostu w górach. Pojechanie w Tatry było moim marzeniem od dawna.Myślałam, że już nie uda mi się dojść do formy pozwalającej na wielogodzinną wspinaczkę. Ostatni raz byłam w Zakopanem kilkanaście lat temu. Ale dzięki Puszczy Kampinoskiej stało się inaczej. Zupełnie nie widzę siebie na siłowni, nie cierpię biegać. Jedynym moim treningiem były opisywane na tym blogu nie raz marsze po lesie. Od paru miesięcy poświęcałam na nie praktycznie każdy wolny dzień, kosztem wiesiexu. Udało mi się dojść do przechodzenia 20 kilometrów, a potem 30 bez dużego zmęczenia. Dopiero tuż przed wyjazdem przeczytałam w jakimś tatrzańskim przewodniku, że akurat szczęśliwym trafem najlepszym treningiem przed wyjazdem w góry są długie marsze od 20 do 30 lub więcej kilometrów:> Na szczęście wszystko to nie poszło w kampinoski las. Podczas wspinaczki były osoby szybsze ode mnie, ale spokojnie dawałam radę chodzić po 9 godzin dziennie. Podchodzenie pod górę nie było łatwe, ale też nie bardzo trudne. Trzeba było wychodzić około godziny 6 z pensjonatu w Kościelisku, więc mogłam obserwować wschód słońca:
Nie mam dużego, ani nawet średniego doświadczenia górskiego. Jako dziecko chodziłam z po Tatrach z rodzicami i często jeździłam z nimi na Podhale, jako nastolatka byłam w paru tatrzańskich miejscach, ale nigdy szczególnie wysoko. Rok temu chodziłam z powodzeniem po Bieszczadach, jeszcze wcześniej tego roku byłam na Śnieżce i w okolicach. To wszystko. Tym razem postanowiłam skupić się na górach kosztem innych atrakcji. Pamiętałam różne szlaki i bardzo chciałam tam wrócić. No i udało się:> Pogoda na początku września była w kratkę, ale tylko pierwszego dnia lało cały czas. Parę dni było pięknych, parę takich sobie, ale ogólnie miałam sporo pogodowego szczęścia. Nie zabrakło przygód. Parę razy czmychałam przed rykami z lasu, halnym zwiewającym z grani lub czarnymi chmurami, a widok odcinka z łańcuchami na Giewoncie nieco mnie onieśmielił :> Mimo to teraz w domu wciąż oglądam filmy o Tatrach, zdjęcia gór i już chcę tam wracać. Trasy wyznaczałam oczywiście na miarę swoich początkujących możliwości, jeszcze bez Zawratów i Orlich Perci. Byłam między innymi na Czerwonych Wierchach, na Giewoncie, na trasie przełęcz Karb-przełęcz Świnicka-Kasprowy, na Rakoniu, w Dolnie Pięciu Stawów. Na początek pokażę Czerwone Wierchy. Pogoda bardzo tej niedzieli dopisała. Spałam w miejscu położonym praktycznie w samej już Dolinie Kościeliskiej, więc mogłam iść prawie prosto z pokoju na Ciemniaka. W Kościeliskiej jeszcze nikogo. Gdy wracałam po południu, szły już tłumy. Wypatrzyłam nawet jedną panią w złotych klapkach i ze srebrną torebką. Póki co jeszcze jej nie było:
Czerwone Wierchy pokazały się z lewej strony. Że niby ja mam tam wejść?;>
Do końca wahałam się, czy iść żółtym szlakiem, zaczynając od przełęczy pod Giewontem i Kopy Kondrackiej, czy po prostu czerwonym od Kościeliskiej. O tak wczesnej porze, czyli gdzieś między szóstą a siódmą, na wielu szlakach jest bardzo mało ludzi. A ja szczerze powiedziawszy wolałam iść z kimś, a nie tak całkiem sama, bo to w końcu góry, a mi brak doświadczenia. Zobaczyłam, że ktoś idzie czerwonym i to odwiodło mnie od prawie podjętej już decyzji o podchodzeniu od Doliny Małej Łąki.
Hmm trochę długo, ale już byłam po paru wycieczkach. Na szlaku szło kilka osób, więc ruszyłam pod górę, kamień po kamieniu.
Tym sposobem doszłam do tak zwanej Polany Upłaz. Robiłam sobie zdjęcia łąk, gdy wtem...
- Uaaaarrrrrwrrhrkjfkfmsfhgkjkhd! - powiedziało coś z dołu polany. Aha. A przecież sobie tłumaczyłam: niedźwiedzi w Tatrach jest tak mało, że szanse na spotkanie któregoś są znikome. Poza tym może to jeleń - jest rykowisko. A poza tym... - Wrrrrrrrraaaaaaa! - dodało coś. Pobiłam rekord świata w biegu pod górkę na Polanie Upłaz. Tam gdzieś szli ludzie, w kupie raźniej. Biegłam pod górkę, ile starczyło sił, aż zatrzymałam się obok skałek zwanych Piecem:
Niestety, w międzyczasie ryki zamiast zanikać, przybliżały się. Ostatni z nich dobiegł z lasu tuż obok mnie. Brzmiało to tak, jakby ktoś siedział w krzakach i robił sobie jaja, albo jak efekty specjalne z horroru klasy C.Ale przede mną była grupka ludzi i to mnie jakoś uspokajało. Może zwierz wybierze sobie kogoś bardziej dorodnego na śniadanie, a poza tym razem coś wymyślimy. - Słyszeliście to? - zapytałam. - Tak, już kiedyś tak miałam w tym samym miejscu - odpowiedziała jakaś dziewczyna. Lata temu dość blisko tego miejsca też już tak miałam i też uciekałam. Zaczęliśmy wspinać się dalej, już w kosodrzewinie. Wmówiłam sobie, że dziki zwierz nie lubi kosodrzewiny, bo woli las. Ryki ustały. Jeleń, czy niedźwiedź? - zastanawialiśmy się na szlaku. Ktoś powiedział, że podczas rykowiska jeleń pod wpływem hormonów też potrafi zaatakować, bo w ogóle atakuje wtedy wszystko, co się rusza i najwięcej wypadków jest nie z udziałem niedźwiedzi, ale jeleni. Może w tej sytuacji lepiej więc nie pocieszać się, że to nie niedźwiedź, a jeleń, tylko na odwrót. A najlepiej po prostu iść wyżej i wyżej, bo może tej leśnej gromadce nie będzie się chciało robić tego samego, a poza tym jest coraz piękniej:
To po lewej to Giewont:
Ja i moi przygodni towarzysze podróży, których z tego miejsca pozdrawiam:>, wspinaliśmy się już po górze bez żadnych drzew i krzewów. Byliśmy coraz bliżej szczytu Ciemniaka. Nie da się ukryć, że jelenie, czy też inny zwierz, znacznie przyspieszyły wspinaczkę. Jak się potem okazało, o jakąś godzinę względem napisu na drogowskazie, więc nie ma tego złego. Póki co - do góry i do góry, aż do tak zwanej Chudej Przełączki.
Widoki coraz lepsze, szczyt coraz bliżej:
Stamtąd na Ciemniaka nie było już bardzo daleko:
A to co? na zboczu Ciemniaka ktoś rozbił namiot:
Jak widać, szlak został zabezpieczony specjalnymi siatkami i kamieniami. Podobnie jest na Giewoncie. Wygląda to trochę jak sieci rybackie. Mnie to jakoś nie razi.
Na szczyt Ciemniaka (2096 m n.p.m.) weszłam jednocześnie z dwiema osobami. Był tam już jeden wspinacz. Na górze - piramida z kamieni, usypana na pamiątkę. Na następnej w kolejności Krzesanicy też są takie, ale mniejsze.
Widoki na Tatry słowackie:
Już widać Krzesanicę (2122 m n.p.m.), kolejny i najwyższy z Czerwonych Wierchów:
Na szczycie Krzesanicy - pełno małych piramidek z kamieni. Wyglądają jak dziwne zjawisko naturalne, ale pousypywali je turyści.
Już widać Małołączniak (2096 m n.p.m., tyle co Ciemniak), dalsza w kolejności Kopa Kondracka (2005 m n.p.m.). To trzeci i czwarty Czerwony Wierch.
Charakterystyczne rude trawy - to stąd nazwa Czerwone Wierchy:
Na szczycie Małołączniaka było już całkiem sporo ludzi, choć na zdjęciach starałam się ich unikać, więc niezbyt to widać. Praktycznie wszyscy dochodzą do tego miejsca od strony przełęczy pod Giewontem i od Kopy Kondrackiej. W tę stronę, w którą szłam ja, wędrowało o wiele mniej osób.
Nad górami latał paralotniarz:
Znów widok na Giewont, z jeszcze innej strony. Szłam w kierunku Kopy Kondrackiej, ostatniego i najniższego z Czerwonych Wierchów.
Tutaj widziany z dołu Małołączniak:
I Kopa Kondracka oraz widoki z niej:
No i doszłam do przełęczy pod Kopą Kondracką:
Stamtąd ruszyłam szlakiem żółtym, w kierunku Doliny Małej Łąki. Zejście jest raczej żmudne, idzie się dość stromym zboczem po dużych i wyślizganych przez rzesze turystów kamieniach.
W końcu wchodzi się do lasu. Tam miała miejsce moja kolejna mała przygoda. Na chwilę zeszłam ze szlaku w zarośla. Przeszłam dosłownie kilka kroków. Gdy chciałam wracać, zorientowałam się, że nie wiem, gdzie jestem. To znaczy skąd dokładnie przyszłam. Podeszłam kawałek pod górę, a tam jakieś z nieznane krzaczory. Na szczęście wiedziałam, że szlak jest bardzo blisko. Ale z której dokładnie strony? Musiałam zawołać coś w stylu "Halo, gdzie jest szlak?!". Za pierwszym razem odpowiedziała mi niestety cisza. Ale o tej porze szło tamtędy sporo osób. Po jakiejś minucie ktoś mi odpowiedział i zobaczyłam ludzi.
Z Doliny Małej Łąki przeszłam Ścieżką nad Reglami z powrotem do Kościeliskiej:
c.d.n.
Tatry i ubex coś wspaniałego :) piekna pogoda ci się trafiła..super widoki :)
OdpowiedzUsuń(Chciałam kliknąć odpowiedz a kliknęłam usuń, sorry Rita (chyba). A odpowiadając - tak, moja mama też mówi, że daję za dużo zdjęć;>)
OdpowiedzUsuńmam pytanko gdzie znajduje sie ten domek co jest na zdjeciach sama zwiedziłąm bym kiedys jak bede w Zakopanem bardzo lubie zwiedzac stare miejsca
OdpowiedzUsuńnie mogę niestety tego powiedzieć
Usuń