wtorek, 10 listopada 2015

Opuszczone miejsca na Podlasiu część 9

Pełen gwiazd telenoweli domek z jeleniem na rykowisku i świętym obrazem, tajemnicza chatka z dziurą gigantem i zdjęciem rodzinnym, opuszczone gospodarstwo przejęte przez krowę z cielakiem i wycieczki po Suwalskim Parku Krajobrazowym.





Dom w dżungli z wielką dziurą to przykład obiektu, który niby jest skromny przez wielką dewastację, a jednak robi wrażenie. Zobaczyłam go przy drodze. Zupełnie zarośnięty, bez ogrodzeń, typowy budynek zostawiony na pastwę losu.


Dom otaczały wielkie rośliny tworzące coś w rodzaju dżungli amazońskiej:> Do dorodnych nie należę, więc czułam się wśród nich jak w Parku Jurajskim ;>


Obiekt był niebezpieczny, dach częściowo zawalił się już do środka. Oj, dobrze, że spojrzałam pod nogi, bo wpadłabym z tego niewinnie wyglądającego pokoiku do samego Hadesu. Podłogi już tam nie było, w tym miejscu została dziura gigant. Wszystko trzeba było robić z progu. Drugi, widoczny za drzwiami z zasłonką pokój był niedostępny z powodu dziury.



Uwielbiam makatki. Często hasła na nich wyhaftowane dotyczą mycia się i wody, jak zauważyłam:>



W przedsionku stan podłoga też nie zachwycał, ale szybko rozejrzałam się dookoła i przy samych drzwiach zauważyłam półkę, pod którą wisiała mapa świata. Na półce obok butelek po piwie - postawione zdjęcie rodzinne. Czasem znajduje się takie fanty gdzieś w stercie śmieci, zakopane pod starym siennikiem w puszkach czy szmatach, czyli krótko mówiąc gdzieś, gdzie mogły ewentualnie umknąć uwadze kogoś, do kogo kiedyś należały. Ale tej fotografii nie sposób było przeoczyć, a jednak ktoś jej nie zabrał. Ciekawe, dlaczego. Widać, że jest już stara, obstawiam lata 90-te. Co się stało z tymi ludźmi?




Oczywiście odstawiłam zdjęcie na miejsce. Trzeba tak zawsze robić ze wszystkim, co się znajduje. Nie można niczego naruszać w miejscówce.


Znowu tarka:> To jest niesamowite, jak często one zostają w opuszczonych domach. To jeden z najczęściej spotykanych fantów w najbardziej zdewastowanych chatach. Ściana ledwo się trzyma, a tarka - jakby nigdy nic.


Jeszcze jeden pokój z tyłu, panowały tam kompletne ciemności:


Dom krowy i cielaka zwiedziłam dzięki właścicielce pensjonatu, w którym się zatrzymałam - pozdrawiam!:> Zaczęłyśmy rozmawiać o tym, co robię i przypomniała sobie, że niedaleko jest opuszczony dom. Ktoś go kiedyś kupił, potem czasami przyjeżdżał na lato. Klucze ma sąsiadka. Poszłyśmy więc wieczorem zerknąć na domek. Zauważyłam go już wcześniej i zaczęłam robić podejście, ale na podwórku stały wiadra z wodą, wiec uznałam to za znak nie opuszczenia. Jak się okazało, mieszkańcy zupełnie innych posesji po prostu pasą sobie na tej działce krowy:>  Nawiasem mówiąc zdziwiło mnie, że mimo chłodnych nocy krowy i cielaki nie są wieczorem gonione do obór. Okazało się, że w tym regionie jest zwyczaj trzymania krów na dworze, póki naprawdę nie zrobi się mroźno. Biegają sobie po pastwiskach, ile chcą, w dzień i w nocy.



W domku zachowało się sporo oryginalnego wyposażenia po pierwszym, nie żyjącym już właścicielu, oczywiście głównie w postaci dewocjonaliów i innych obrazków.  W chatce wciąż był też prąd!










Majowy dom znalazłam zupełnie gdzie indziej. Stał sobie na środku pola.


A w środku...


O!:> Jeszcze takie ilości plakatów nie widziałam w opuszczonej chatce. A na tym wszystkim klasyczny, prostokątny święty obraz. Widok bardzo oryginalny.



Bohaterowie telenowel, jelenie na rykowisku o zachodzie słońca.. Czego tam nie było!






Jest nawet chusta rezerwisty z czasów Ludowego Wojska Polskiego:





W Suwalskim Parku Krajobrazowym byłam pierwszy raz w życiu. Okazało się, że koniecznie trzeba tam pojechać. Kiedy po powrocie rozmawiałam z kimś, kto był tam wcześniej, powiedział coś, co mi też się narzuciło po paru wycieczkach - że na tak niewielkim obszarze jest taka różnorodność atrakcji wszelakiego rodzaju. Są jeziora, góry, głazowiska, stara molenna, cmentarze ewangelickie, park podworski, wąwozy. Na chodzenie i jeżdżenie po Suwalskim Parku Krajobrazowym poświęciłam właściwie tylko jeden pełny dzień, od wschodu do zachodu słońca. Wyruszyłam z rejonu ruin dworu w Starej Hańczy (pokażę w kolejnym odcinku), potem pojechałam do wsi Smolniki, żeby przejść ścieżką przyrodniczą "Wokół jeziora Jaczno". Parkuje się w Smolnikach, ja zostawiłam samochód pod kościołem. Idzie się według drogowskazów po znakach żółtych, najpierw asfaltówką, potem drogą gruntową. Wcześniej można zerknąć na punkt widokowy "U Pana Tadeusza", ale tam nie ma gdzie zaparkować, więc lepiej zaczynać iść od tego właśnie miejsca. 


Na drogowskazie nalepka: "Miejskie [?] nie [?] w naszym lesie" - Odyniec. "'Kulturalni goście', zabierajcie swoje śmieci - pety, kapsle, butelki i puszki do miasta! - Locha z warchlaczkami". Nie sposób nie przyznać dzikom racji.


Idzie się wśród górek i jezior. Widać pierwsze głazy porozrzucane po polach, charakterystyczny znak Suwalszczyzny.






Wchodzi się na prowadzącą przez las i wąwóz drogę.




Droga wychodzi z lasu i prowadzi obok gospodarstwa i starego młyna, a potem kapliczki.




Rano było mroźno, musiałam skrobać samochód. Tam, gdzie był cień, został szron, na słońcu już nie.


Szlak znów na chwilę wchodzi w las, a potem na otwarte pola. Na ściernisku rosło pełno fioletowych kwiatków.



Na koniec wchodzi się na pagórek za pastwiskami. Zdjęcie trochę go spłaszczyło, w rzeczywistości jest większy.






Ostatni odcinek szlaku prowadzi przez tereny z jednej strony piaszczyste, z drugiej trochę bagienne. Wychodzi się na miejsce z drogowskazem oblepionym przez odyńca-ekologa.



Okrążając samochodem Suwalski Park Krajobrazowy, dojechałam do Góry Cisowej, zwanej Suwalską Fujiyamą. Ma 256 metrów n.p.m. Parkuje się przy szosie we wsi Gulbieniszki. Do góry idzie się już tylko kawałeczek.



Szczyt Fujiyamy i widoki z niego:




Tak wyglądała górka od strony drogi na Łopuchowo, do którego potem pojechałam w poszukiwaniu głazowiska.


A to początek Głazowiska Łopuchowskiego. Przyniesione przez lodowiec ze Skandynawii głazy narzutowe leżą na zboczach gór, czasem poukładane w rzędy, przeważnie porozrzucane.






Bardzo blisko Głazowiska Bachanowo jest specjalnie zrobiony mały parking. Idzie się przez łąkę do schowanego za drzewami miejsca, które wygląda jak zrobione przez człowieka, jak jakieś cmentarzysko, ale jest dziełem lodowca. Głazy są gęsto powtykane w ziemię.



Kładka prowadzi nad rzekę Czarna Hańcza, o tej porze praktycznie wyschniętą. Znów pełno kamieni. Miejscówka jest bardzo fajna, schowana i tajemnicza;>









Droga prowadzi do wsi Błaskowizna, gdzie można odpocząć nad jeziorem i pod drewnianymi wiatami.





Stamtąd pojechałam do wsi Jeleniewo, jest w południowo wschodnim rogu parku.


Rzadko piszę tu o jedzeniu, ale tamtejsza knajpa "Pod Jelonkiem" jest godna polecenia. Zauważyłam zresztą, że na ścianach mają jakieś dyplomy i wyróżnienia. Zjadłam bardzo dobre placki z pieczarkami. W karcie były opisane jako kartacze, myślałam że kartacze to takie pierogi, a tutaj pieczarki leżały na samych plackach. Niby proste, a jakoś wyjątkowo pysznie zrobione.


Gdy wjeżdża się do wsi Wodziłki, widok jest niesamowity. Z jednej strony rozpadająca się, drewniana stodoła, z drugiej zielona molenna. Pomyślałam sobie, że to taki typowo podlaski widok. Ale rozmawiając z właścicielką pensjonatu niedaleko Hańczy usłyszałam, że tutejsi mieszkańcy uważają Suwalszczyznę za odrębną krainę, teren tylko administracyjnie należący do województwa podlaskiego. Wodziłki zostały założone w XVIII wieku przez Rosjan, tak zwanych staroobrzędowców, którzy przyjechali tu po wprowadzeniu nie odpowiadającej im reformy religijnej prawosławia. Podobno wśród nich było wówczas popularne przekonanie o nadchodzącym rychłym końcu świata. Zajmowali się głównie obróbką drewna. Według informacji na tablicy w Wodziłkach molenna została zbudowana w 1885 roku, dzwonnicę dorobiono w 1928, chociaż na stronie Suwalskiego Parku Krajobrazowego pojawia się data 1921, a nie 1885. Świątynia działa do dziś, nie jest opuszczona. Obecnie kilkaset osób w Polsce deklaruje się jako staroobrzędowcy. W malutkiej wsi jest jeszcze tak zwana czarna bania, coś w rodzaju sauny.




Przeszłam się jeszcze ścieżką przyrodniczą "Na górę zamkową". Teraz niedaleko góry, której zresztą z tego wszystkiego zapomniałam zrobić zdjęcia, zrobiono mały parking. Na sam "szczyt" jest już może półtora kilometra. Żadnego "zamku" już tam nie ma. Gród obronny zbudowali Jaćwingowie w IX wieku, mieszkali tu do około XIV.







Na koniec kolejne głazowisko, Rezerwat Rutka. Jest przy samej szosie biegnącej wzdłuż południowego końca SPK. Obok mały parking. Spośród wszystkich głazowisk z parku to tutaj kamienie wystają nad powierzchnię ziemi najbardziej. One też zostały tutaj przywleczone przez lodowiec ze Skandynawii.








c.d.n.

2 komentarze:

  1. Wspaniały blog, czytuję go już od dłuższego czasu z niemałą przyjemnością:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Najlepszy blog na świecie bardzo lubie zwiedzić opuszczone domy

    OdpowiedzUsuń